Halina Gąszczyńska (1903-2001)

Wspomnienia prawdopodobnie były wysłane na konkurs ogłoszony w r. 1976 przez redakcję „Zielonego Sztandaru” i Ludową Spółdzielnię Wydawniczą pn. „Nasze nowe życie”. Maszynopis udostępniła, podobnie jak inne materiały o HG, Mirosława Koćwin – kierownik Oddziału Zbiorów Specjalnych i Zabytkowych Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Opolu...

I naszej pracy cząstka jest w tym mieście

Jedziemy do Nysy

Odprowadzała nas na stację w Zduńskiej Woli gromad­ka uczniów, tych najbliższych i najdawniejszych, którym wojna przerwała naukę i którzy od 14 lutego 1945 roku do pierwszych powojennych wakacji przerobili rozpoczętą we wrześniu 1939 r. klasę. Dziewczęta popłakiwały, chłopcy, teraz już dorośli, trzymali się dzielnie, zaciągnęli z furman­ki ciężką pakę z książkami i lekki tłumok z pościelą, dopil­nowali, aby bagaż był odwieziony na peron. Pociąg do Katowic, pierwszego etapu podróży, odchodził po godzinie dziesiątej. Nie chciałam, aby dziewczęta późno wracały do domów – to nie były czasy zupełnie bezpieczne. Chłopcy obiecali odprowadzić każdą do domu, wolałam jednak nie ryzykować, prosiłam, by odeszli. Opuścili budynek stacyjny, ale ustawili się przy siatce odgra­dzającej ulicę od peronu i zaśpiewali starą piosenkę o młodych latach. Widziałam w słabym świetle latarni jak któryś z funkcjonariuszy kolejowych usiłował odsunąć ich od siatki, nie usłuchali, odeszli kilka kroków i wrócili za chwilę dokończyć piosenki. Ktoś przeskoczył jeszcze siatkę, aby mi podać paczkę owoców.

Nadjechał pociąg, wsiedliśmy do wagonów. Widziałam powiewające chusteczki, słyszałam okrzyki, kilka postaci biegło ulicą wzdłuż toru, ale pociąg był szybszy.

Jechaliśmy do Nysy! Jechaliśmy w wielką przygodę. Jutro wyruszy za nami nasz przedwojenny uczeń Piotr. Wojna przerwała mu naukę w trzeciej klasie gimnazjum. Teraz wbrew woli ojca, który w latach okupacji przygotowywał syna do intratnego rzemiosła, chłopak chce się uczyć. Ojciec odmówił materialnej pomocy. Piotr przyje­dzie do nas. Tam przydadzą się każde ręce i głowa, a w Kuratorium zapew­niono zorganizowanie w Nysie Gimnazjum i Liceum dla Dorosłych.

W wagonie było zupełnie ciemno, przez wybitą szybę w oknie wiało chłodne, rześkie powietrze. Mimo ciemnej nocy i ciemnego wnętrza wagonu przyszłość wy­dawała się jasna i łatwa.

W Nysie mieszkała już moja cioteczna siostra z osiemnastoletnim bratem. Wracających z obozu w ”Mittelwaldzie” (dzisiejszym Międzylesiu) polskie władze zatrzymały w Nysie, proponując pracę przy organizowaniu nowego życia. Warszawy na razie nie było, dom rodzinny w gruzach – zostali. Odnaleźli nas w dawnym miej­scu zamieszkania i utwierdzili w zamiarze osiedlenia się na Ziemiach Odzyskanych. Wbrew radom ludzi rozsądnych, wbrew głosom dalszej rodziny, wbrew prośbom przyjaciół, uczniów i dyrekcji szkoły postanowiliśmy wyjechać na Śląsk Opolski. W Kuratorium katowickim dano nam skierowanie do Gimnazjum i Liceum w Nysie, mnie polonistce i memu mężowi filologowi klasycznemu. I oto teraz zbuntowana wewnętrznie przeciw ludziom rozsądnym, którzy stukali się w czoło na nasz pomysł wyjazdu z przyjaznego i znanego środowiska na niepewne i niewiadome, powtarza­łam w takt stukotu kół: „Co wy tam wiecie, co wy tam wiecie, my jedziemy wypeł­nić testament Morcinka (ktoś wróciwszy z Dachau rozgłosił, że pisarz zginął w obozie).

Bo wszystkiemu „winien był” Morcinek

Poznaliśmy pisarza w lecie 1938 roku na ślubie koleżanki, na którym Gustaw Morcinek był starostą weselnym. Chociaż nie zachwycałam się wtedy jego pisarstwem (tak mało wiedziałam o Śląsku) zainteresował mnie swoją osobowością, oczarował sposobem bycia, zainteresował Śląskiem. Obwiózł nas swoim samochodem po okolicach Wisły, przedstawił warunki życia Polaków na ziemi odległej o kilkadziesiąt kilometrów stąd, za granicą niesprawiedliwą i krzywdzącą, mówił o języku utrzymywanym w całej krasie i żywości od setek lat przez ludność wsi cieszyńskich i opolskich, cichej, lecz jakże wytrwałej walce o zachowanie mowy, religii, obyczajów. „Ci ludzie już się załamują, ich dzieci muszą chodzić do niemieckich szkół, zapominają ojczystego języka. Trzeba ratować to, co jeszcze jest do uratowania. Jedźcie na Śląsk, ratujcie to, co jeszcze jest do uratowania”. Jak mieliśmy to zrobić, nie powiedział i czy w ogóle można było tak sobie pojechać na Śląsk i tam pracować? Przeczytałam potem wszystko, co napisał, a w 1939 roku gościliśmy pisarza u siebie w Zduńskiej Woli. Wygłosił wtedy odczyt w gimnazjum. Młodzież zorganizowała mu manifestację, przeszła pochodem przez miasto niosąc wielki transparent z napisem: „Dzisiaj w Gimnazjum odczyt Gustawa Morcinka”. Duża sala gimnastyczna nie mogła pomieścić słuchaczy, pisarz z trudem przecisnął się do stolika. Mówił o Śląsku, przedstawił piękno tej ziemi, wzbudził niepokój o jej los, zafascynował słuchaczy tak jak parę miesięcy temu mnie. Po odczycie niemal do świtu rozmawialiśmy u nas w domu o niedoli śląskiego ludu. Przy odjeździe Morcinek pożegnał nas słowami: „Pamiętajcie o Śląsku”. Pamiętaliśmy!

Zabraliśmy ze sobą 40 kilogramów książek i bardzo niewiele rzeczy przydzielo­nych nam przez władze miejskie po powrocie z wysiedlenia: pościel, kilka sztuk bielizny, a także ogromnej wagi bagaż entuzjazmu, chęci do pracy, do budowania nowego, do budzenia polskości na starej ziemi. Jechaliśmy odzyskiwać Polaków, szukać języka Reja i Kochanowskiego w pięknej gwarze śląskiej.

W Katowicach należało przesiąść się do innego pociągu. Niestety przyszło nam czekać kilka godzin, dokładnie nie wiadomo było ile – „jak zbierze się skład”. Na stacji tłum różnych ludzi: i tych, którzy szukali nowych siedzib po utracie własnych, i tych, którzy po tułaczce i obozach wracali do domu, i szabrowników, którzy jechali w niewiadome szukać łatwych zysków. Wszyscy ubrani, w co kto miał. Brudni, nie­wyspani, zmęczeni, patrzący niespokojnie, strzegący swego mizernego dobytku, tłumoków, koszy, skrzynek; przepychający się do bufetu po trochę strawy lub choć­by wody, jedni agresywni, drudzy bezradni, zagubieni. Czyje było górą – wiadomo.

Nie brakowało w tłumie pospolitych złodziei. Komuś ukradziono pieniądze. Ktoś usiłuje wydostać się ze ścisku, może to właśnie złodziej? Trudno go dogonić, nie może się przecisnąć przez tłum. Pod ścianami wydaje się luźniej, ale to tylko złudzenie, tam siedzą na podłodze podróżni. Krzyk, zamieszanie; płacze czyjeś dziecko, ktoś klnie ordynarnie, stara kobieta siedząca na stołku przesuwa w palcach paciorki różańca, porusza wargami; widać bezzębne dziąsła. Jest bardzo duszno od dymu najpodlejszej machorki, wyziewów od miesięcy niemytych ciał, oddechów przesiąkniętych cuchnącym bimbrem. Brudne okna szarzeją, zbliża się świt. Podano do wiadomości, że za godzinę „skład” będzie gotów w stronę Kędzierzyna i dalej. Trzymamy kurczowo nasze niewielkie ręczne bagaże, próbujemy wydostać się z tłumu bliżej wyjścia. Dwaj żołnierze usiłują zaprowadzić jaki taki porządek. Z ogromną ludzką falą dostajemy się na peron. Godzina przedłuża się do dwóch. Wreszcie w kłębach dymu ukazuje się parowóz ciągnący sznur towarowych wagonów. Nie wiem jak dostaliśmy się do wnętrza, nie pamiętam nic. Jeszcze raz przesiadaliśmy się na jakiejś stacji, tym razem do osobowych wagonów, ale w takim samym tłoku.

W Nysie spotkali nas na stacji brat ze szwagrem Kazimierzem K. Czekali od rana, zmieniając się co jakiś czas. W nieporządnej, chaotycznej rozmowie dowia­dujemy się, że zabezpieczono już dla nas mieszkanie, że trzeba go pilnować przed szabrownikami, że jest już w Nysie piekarnia, że w pobliżu naszych domów otwo­rzono prywatny sklep spożywczy, a od niedawna działa Spółdzielnia Spożywców, że będzie więcej sklepów. Bagaż nasz jeszcze nie nadjechał, więc wychodzimy z na wpół zniszczonego dworca. Przed nami pusty plac zamknięty pasem wysokich drzew. Zza ich zielonych gałęzi (drzewa prędzej goją swe rany niż ludzie) widać domy dwu-trzypiętrowe. Tylko, że są to puste okaleczone ściany bez dachów, z wypalonymi do szczętu wnętrzami. Dalej wchodzimy w górę rumowisk, przez które wiedzie kamienista dróżka, wydeptana w usypisku. Gospodarze przyglądają się, jakie wrażenie robi na nas ten widok. Boją się, że uciekniemy, a oni zostaną tu sami, ale my przygotowani byliśmy na najgorsze. Jeszcze w czerwcu, gdy przyje­chali do nas, mówili, jak wygląda Nysa. Nie przeraziliśmy się więc jej widokiem. Usuniemy te gruzy, będziemy budować nowe domy. Zza rzędu ścian, które kiedyś były domami przy kamienistej ścieżce, która kiedyś była ulicą widać wierzchołki drzew, które kiedyś zdobiły skwer, za nimi wysoki mur, który jest ogrodzeniem i otacza budynek, który jest budynkiem.

– To więzienie, wyobraźcie sobie, że całe – mówi mąż siostry Tadeusz K. – za to ten podobno najwspanialszy zabytek katedra … spójrzcie.

Widzimy piękny architektoniczny kościół św. Jakuba, dach o wysokości podobno kilkudziesięciu metrów zerwany, witrażowe okna powybijane, z jednej ze ścian otwór po uderzeniu pocisku, górna kondygnacja wieży stojącej poza kościołem strzaskana. Niemcy urządzili w Nysie skład broni i amunicji, uczynili z niej twierdzę, wychodząc z miasta niszczyli je systematycznie, w myśl rozkazu, aby zostawić za sobą tylko spaloną ziemię.

– Zapisaliśmy was do stołówki miejskiej – mówi Tadeusz, – bo z jedzeniem jest krucho, zapasy istniejące w mieści skończyły się, ale żyć można, bywało już gorzej.

Przypominam sobie jego opowiadanie, jak po przybyciu do Nysy, w poszukiwaniu jakichś produktów żywnościowych, wszedł do piwnic wypalonego domu. Pierwsza była pusta, w drugiej znalazł kilka słoików kompotu, w trzeciej, zupełnie ciemnej, jakiś worek. Odwiązał go po omacku, zanurzył rękę w czymś sypkim, wziął szczyptę na język – to była mąka! Był bardzo głodny, zamajaczył mu w myślach talerz pełen klusek. Gdy usiłował wziąć worek na plecy, coś ciężkiego osunęło się nań. Wyciągnął ręce, namacał kształt głowy, twarz – przeraźliwie zimną. W tej chwili dopiero uprzytomnił sobie, że w piwnicy unosił się przykry odór – to nie była woń spalenizny. Uciekł! Nie było klusek na kolację …

– … dali nam marmoladę, z buraków, ale dobra – słyszę znowu słowa brata – można z niej robić czekoladki. Dobre, spróbujesz.

Patrzę na niego nie rozumiejąc.

– No tak, Stasia nauczyła się od tutejszych Niemców. Bierze się trochę marmo­lady, trochę ersatz – kakao, trochę cukru i gotowe czekoladki. Cukru jeszcze trochę mamy, piękny, biały. Bo po wyjściu z obozu ludzie rozbili na stacji w Mittelwaldzie wagony. Czego tam nie było … jedzenie, ubrania … Każdy brał i my wzięli. Mieliśmy nie brać? – Pyta pamiętny widać moich dawnych nauk o poszanowaniu cudzej własności.

– Mieliście prawo brać – odpowiadam – to było nasze!

– Więc było to i owo – ciągnie zadowolony – ale nas po drodze obrabowano, więc niewiele zostało: trochę cukru, kakao, jakieś szmatki dla Stasi, no i te ubrania, które mamy na sobie – kończy wesoło. Henryk jest jeszcze bardzo młody i wiele spraw traktuje jak wielką przygodę.

Dokoła pustka, nie spotkaliśmy jeszcze nikogo; w mieście jest ponad 6 000 mieszkańców, w tym tylko tysiąc Polaków, nikt niepotrzebnie nie wychodzi z domu. Patrzymy na frontony wypalonych XVIII-wiecznych kamieniczek wąskich i wyso­kich, bez dachów z otworami okien, przez które widać dalsze ruiny lub błękitne zaróżowione już zachodzącym słońcem niebo. Rzeką gruzów wchodzimy w nieznisz­czoną ulicę. Niewielkie i niewysokie domy, przed nimi trawniki. Cicho, bardzo cicho, zgrzyta tylko szkło pod nogami. Ulica biegnie w dół, zamienia się w coś w rodzaju grobli między dwoma stawami zarośniętymi trzciną i sitowiem[1].

– Już widać nasz dom – oznajmił Tadeusz.

– Ten w ogrodzie? – pytam przyjemnie zdziwiona[2].

– W tej dzielnicy wszystkie domy są w ogrodach – odpowiada z dumą, jakby to było jego zasługą.

– I tylko, co trzeci zrujnowany – dodaje Henryk.

– Ale ogrody zniszczone, ludzie powyrywali kwiaty, zadeptali ścieżki, wyrwali z ziemi wszystko, co nadało się do jedzenia, byli głodni. Pozostały tylko zimowe jabłka zupełnie zielone.

Przy furtce wita nas siostra. Prowadzi do mieszkania. Trzy pokoje, przedpokój, kuchnia, łazienka, oszklona weranda, miękkie meble, ładny kredens, na podłodze dywan. Luksus – niewidziany od przed wojny. Na ścianach obrazy: dwa ładne drz­eworyty, kilka „landszaftów” i jedno stare olejne malowidło w szerokich złoconych ramach. Na brzegu ram mały prostokątny ślad po blaszce, jaką zwykle oznaczają swą własność muzea. Można by tu teraz wstawić inną: „Skradzione w muzeum …”

– To wszystko tu zastaliśmy – objaśnia Stasia. – „Landszaftów” nie zdejmowa­łam, bo zostały po nich jasne ślady na ścianach, niech wiszą.

Na stole serwis z cieniutkiej porcelany, kamionkowa karafka i takież kieliszki. „Zarekwirowane” jak objaśnił Tadeusz. Do jedzenia chleb, smalec, marmolada, obiecane czekoladki, w małych dzbanuszkach mleko, w dużym zbożowa kawa, w szklanej cukiernicy cukier.

– Nie martwcie się, z głodu nie umrzecie – zapewnia siostra. Są przydziały dla pracujących: dostajemy od czasu do czasu kawałek mięsa. Suszone słone ryby; chleb i tłuszcz na kartki. Jest miejska stołówka, a poza tym ludzie kombinują jak mogą, handlują, wywożą jedno, przywożą drugie. Ciężko, ale się żyje, bywało gorzej.

– Od lipca jesteśmy etatowymi zweryfikowanymi pracownikami starostwa – mówi Tadeusz – nawet otrzymujemy pensję, przedtem pracowaliśmy tylko za żyw­ność. Jest już jaki taki porządek, nawet większość pracowników przychodzi do pracy punktualnie i nie wychodzi przed czasem.

– Bo wcześniej nie dostaną obiadu w stołówce – Henryk młody sceptyk rzuca lekki cień na różowy obraz pracowniczej uczciwości – no i dużo jeszcze nie może się zdecydować czy zostaną tu, czy powrócą do Polski centralnej. Wyjeżdżają, przyjeż­dżają i znowu wyjeżdżają...

– Jak ze światłem, z opałem – pyta mój mąż – macie w kuchni maszynkę gazo­wą. Jest gazownia? Czynna?

– Elektrownia, choć kiepsko, ale działa – wstaje, przekręca kontakt – jest świat­ło. Na początku było bardzo źle w ciemnościach. Gazownię mają niedługo uruchomić. Robota idzie jak sto diabłów.

– Bierzcie więcej mleka – zachęca Stasia – ty Janku lubisz kożuchy.

– Można kupić mleka? – pytam, pamiętając, że z tym były trudności w Zduńskiej Woli.

– Chodź – siostra bierze mnie za rękę i prowadzi do okna w kuchni. Nie tylko widzę, ale i słyszę: w ogrodzie pasie się biała koza i pobekuje przyjaźnie spostrze­głszy nas.

– Tadeusz dostał ją za jakąś nadobowiązkową pracę na wsi.

– Robimy pomiary na zlecenie starostwa, zapłacili kozą. Jest koza, jest mleko – kończy wesoło.

– Niedługo trzeba ją będzie zlikwidować, dopóki zielsko jest w ogrodach, niech się pasie. Wychodzę z nią po południu nad stawy, w stołówce zbieram z talerzy znajomych kartofle, kaszę – niedojedzone. Koza wszystko zjada.

– Najgorzej było z dojeniem. Próbowaliśmy wszyscy po kolei, potem objęła tę funkcję Stacha. Z początku koza beczała, kopała, ale teraz już się przyzwyczaiła do ręki – śmieje się Henryk.

– Bo ja to po prostu dobrze robię – stwierdza siostra, która zawsze musi mieć ostatnie słowo.

Po kolacji idziemy obejrzeć zarezerwowane dla nas mieszkanie na pierwszym piętrze sąsiedniego domu. Parter zajmuje pewien urzędnik z żoną i małym dziec­kiem. Witają nas z radością, bo młoda kobieta boi się sama pozostawać w domu, gdy mąż idzie do pracy. Ciągle ktoś dobija się do drzwi, obcy ludzie łażą po ogrodzie, zaglądają do okien, parę dni temu pijany żołnierz wybił szybę … Nie chce tu pozostać, woli wrócić do swoich.

– Co mi po ładnym mieszkaniu, kiedy niepokoję się ciągle o dziecko, o męża, o siebie. Przecież tu jeszcze tylu Niemców, a kto wie, co będzie za miesiąc, za dwa. Może tu jeszcze wrócą. Jest tu ich coraz więcej, zaczynają być pewni siebie. Tam na Zachodzie politycy kręcą jak mogą. Nie zostanę tu.

Później słyszeliśmy jeszcze dużo razy takie ponure przepowiednie, nie sprawiały jednak na nas większego wrażenia, nie zniechęcały do pracy. Wierzyliśmy w spra­wiedliwość!

Nasze mieszkanie to duży holl, z którego są wejścia do trzech pokoi, kuchni, łazienki. Znać tu już działanie szabrowników. W stołowym kredens cały wprawdzie, ale pusty. Siostra uspokaja mnie, że zarezerwowała dla mnie trochę naczyń.

– Też wyszabrowałam, ale co miałam robić? Piec jedzenie na patykach i popijać zimną wodą? Tu nie tropiki, a zima idzie.

Rzeczywiście, co miała robić. Ja przywiozłam ze sobą po dwa talerze i dwa garnki, oni z obozu nie przywieźli nic.

Drugi pokój pełen jest klatek na ptaki, których oczywiście już nie ma. Właściciel chyba wypuścił je przed wyjściem z domu. Są tylko ich ślady na biurku, na starej szafie, na podłodze. W trzecim pokoju dwa meblowe łóżka z kilkoma rozprutymi materacami, są jednak i całe, będzie, na czym spać, trzeba je tylko wynieść na słońce, wywietrzyć, wytrzepać. Niechętnie będę z nich korzystała, ale skąd wziąć inne? Na tamtych zostawionych w Zduńskiej Woli też spali Niemcy. Wolę o tym nie myśleć. Z otwartej szafy zwisają jakieś łachmany: Fiołkowa suknia, rękaw szarego płaszcza, brudna bielizna. Otwieramy okna i drzwi na balkon, wyrzucamy przez nie całą zawartość szafy, podarte materace, zbędne poduszki, niech je bierze, kto chce. Zostawiłam tylko dwie nowe poszwy, lśnią jeszcze, leżały wciśnięte w kąt pokoju, przykryte kocem. Widocznie ktoś przygotował je do zabrania, teraz będą nasze. Zaglądamy do kuchni: zlew napełniony do połowy, zatkany, kredens kuchenny kryje jakieś resztki przypraw ziołowych, napoczętą paczkę zbożowej kawy, parę łyżeczek z czerwonego plastiku, złamany widelec. W łazience – klęska. Z napełnionej po brze­gi miski klozetowej wylewa się gęsta, cuchnąca masa. Mimo otwartego okna nieznośny zaduch. Woda jednak jest w kranie, ale wanna bardzo zniszczona i nieprawdopodobnie brudna. Nie wiemy, co z tym robić. Jutro przyjedzie Piotr, zna się na mechanice, może coś wymyśli. Zaczynamy sprzątanie. Mąż wynosi do kuchni walające się po kątach podarte papiery i szmaty, jakieś kawałki połamanych sprzętów, spala to wszystko pod blachą. Wyszorowaliśmy podłogi, wymyliśmy okna. Piotr zamontował inne urządzenie sanitarne, które wynalazł gdzieś w ruinach, wytrzepaliśmy materace i meble, zagrabili ogród. Zajęło to nam trzy dni.

Rozpoczynamy pracę w Carolinum

Zanim jednak ukończyliśmy sprzątanie, trzeba było przedstawić się dyrektorowi Gimnazjum. Tadeusz wskazuje nam najbliższą drogę do szkoły przez ruiny zburzo­nych domów. W jednym z nich została jeszcze frontowa ściana z bramą wjazdową. Gdy zawahaliśmy się przed wejściem pod wiszące niemal w powietrzu sklepienie, Tadeusz uspokoił nas:

– Idźcie śmiało, na razie nie zawali się, ludzie tędy chodzą, po co okrążać ulicami?

Istotnie, zawaliła się kilka miesięcy później, po wiosennej burzy, i byliśmy ostatnimi, którzy pod nią przeszli. Coś tam w murze trzaskało, posypało się trochę piasku i gdy oddaliliśmy się o jakieś pięćdziesiąt kroków, usłyszeliśmy gruchot spadających cegieł. Obejrzeliśmy się, bramy w ścianie nie było. Nad górą cegieł uno­siła się różowa chmura pyłu.

Budynek szkolny pochodził z XVII-XVIII wieku i był kolegium jezuickim, w którym kształcił się podobno Michał Korybut Wiśniowiecki i syn Jana III, Jakub. „Carolinum” jest nieuszkodzone, z zewnątrz wygląda okazale, wewnątrz przykre wrażenie sprawiają korytarze zamalowane do połowy brudnosiną farbą. Myślę, że trzeba to koniecznie zmienić, rozjaśnić, pomalować na biało, różowo lub żółto byle nie zostało takie zimne, sine. W oknach kraty, ładne, co prawda, ale kraty. Sale szkolne duże i jasne, wspaniała biblioteka. Tysiące książek na wysokich pod sufit regałach. Na półkach najbardziej dostępnych dużo faszystowskiej makulatury, na górnych dzieła naukowe z wielu dziedzin wiedzy, dużo historii w różnych językach. Dla mnie w tej chwili najważniejszy jest łaciński ozdobny napis umieszczony na suficie głoszący, że współzałożycielem szkoły był Karol Gustaw Waza, Książę Szwecji, Polski, Litwy et caetera (napis ten w latach pięćdziesiątych barbarzyńsko zamalowano).

Dyrektor Gimnazjum [Adolf Banaś] wydał się nam pesymistą, rzeczywistość widział nieweso­ło, studził nasz zapał, repolonizację pojmował nieco surowo. Jego żona, również nauczycielka, patrzyła na świat jaśniej i wydawała się bardziej zaradna. Przekazała nam od razu „urzędowe zaopatrzenie”: jakieś prześcieradła, poszewki, ręczniki, chu­stki do nosa, wszystko nowe – a przynajmniej czyste, wreszcie kawał grubej brązo­wej flaneli, z której później zrobiłam sobie sukienkę. Bardzo się przydała tej zimy.

Do szkoły zapisanych jest na razie 20 uczniów w różnym wieku, ale będzie ich o wiele więcej, ciągle przybywają nowe rodziny do Nysy. Nie mamy oczywiście żadnych podręczników poza przedwojennymi, które przywieźliśmy ze sobą. Jest natomiast dużo map, nie bardzo obecnie przydatnych, są przyrządy do nauki fizyki nieco przestarzałe, i dużo pięknych eksponatów przyrodniczych. Stary woźny mówi po polsku i mieni się Polakiem, nosi też polskie nazwisko, niedługo jednak dobrowo­lnie wybrał inną ojczyznę. Oprócz nas zgłosiło się do pracy jeszcze dwoje nauczy­cieli: matematyk i przyrodniczka, razem z dyrektorem i jego żoną jest nas sześcioro, jak na 20 uczniów ilość trochę nieproporcjonalna, ale z każdym dniem przybywają nowi, głównie do młodszych klas. W ciągu roku dociągnęliśmy do 76 uczniów.

Rok szkolny zaczęliśmy 3 września. Brak podręczników trzeba było zastępować wykładem, uczniom dyktowało się to, co powinni zapamiętać. Na brak nowych ze­szytów poradziliśmy sobie w sposób prosty: zrewidowaliśmy zakamarki szkolne i wielką bibliotekę Carolinum, znaleźliśmy całe sterty papierów, były to blankiety, karty ewidencyjne, ankietowe itp. zadrukowane po jednej tylko stronie. Papier był doskonały, mocny, sztywny i gładki. Wykorzystali go zarówno uczniowie na bru­liony notatek, jak i nauczyciele. Znaleźliśmy też czyste zeszyty lub zapisane do połowy, korzystali z nich nasi uczniowie. Nie brakło też poniemieckich ołówków, piór i kredek.

Obok uczniów przybywali też nowi nauczyciele i w starym Carolinum rozpo­częła się normalna szkolna praca. Wkrótce zorganizowano Gimnazjum i Liceum dla Dorosłych, Piotr i Stanisław mogli zacząć naukę. Powstał też półprywatny kurs dokształcający, w niektórych tylko przedmiotach dla tych, którzy chcieli jak najszyb­ciej zdać eksternistyczny egzamin maturalny w Katowicach. Płacili oni jakieś czesne.

Nie trzeba było wówczas zastanawiać się, co robić z wolnym czasem, byliśmy zajęci 14 godzin na dobę: przed południem w gimnazjum młodzieżowym, po południu – do godziny dwudziestej pierwszej – na kursach i w Szkole dla Dorosłych, gdzie przerabiano w ciągu jednego roku program dwóch lat szkolnych, co przy braku podręczników i małej umiejętności notowania nie było łatwe.

Młodzież tego liceum miała za sobą partyzantkę, obozy, wojsko, niektórzy niełatwą pracę w milicji lub UB. Ci Ostatni przychodzili czasem do szkoły z bronią. Było w tym nieco fanfaronady – patrzyliśmy na nich pobłażliwie – nie było żadnych nieporozumień, jak to się zdarzało gdzie indziej. Poziom umysłowy całej gromady był bardzo nierówny. Dorośli przed południem pracują, po południu przychodzą do szkoły, uczą się w nocy, o ile niektórym nie wypada właśnie jakaś służba nocna lub wyjazd. Połowa z nich nie ma czasu, a może i chęci na przygotowanie lekcji, ale cóż oni winni, że wojna zabrała im młodsze lata?

Niedawno spotkałam któregoś z tych dawnych uczniów, powiedział mi: Pani profesor, ja panią teraz przepraszam, że nie uczyłem się wtedy w szkole. Głupi byłem, ale rozumiem to dopiero dziś. Na ogół jednak dorośli uczyli się nieźle i nauczyli dużo, matura w 1946 roku poszła wcale gładko, choć delegat Kuratorium był bardzo surowy.

Uczniowie normalnego gimnazjum i liceum też mieli ze sobą niemały bagaż życiowych doświadczeń. Jedni przeszli niemiecką pacyfikację, inni rzezie band UPA, inni samotne dzieciństwo, głód, nędzę, wszy, jeszcze inni ciężką nad siły pracę. Pisali o tym w wypracowaniach z języka polskiego. Czternastoletnia dziew­czynka opowiadała o napadzie bandy UPA na dom rodzinny. Była najmłodsza, mat­ka kazała jej uciekać, dobiegła do pobliskiego stawu, weszła do wody po szyję, nie zauważono jej. Widziała stamtąd jak podpalono jej dom, jak powieszono ojca, jak zamordowano matkę i zarżnięto dwoje rodzeństwa, przesiedziała w wodzie całą noc, rano zaopiekowali się nią obcy ludzie. Nie było ani jednej uczennicy, ani jednego ucznia, który by nie miał strasznych przeżyć, ale życie toczyło się, wspomnienia bladły i coraz częściej w murach Carolinum rozbrzmiewał wesoły śmiech.

A warunki życia były ciągle kiepskie. Brakowało zupełnie jarzyn, stołówka dawała tylko ziemniaki. W pierwszych tygodniach wybierałam w ogrodzie pobliskiego domu resztki tkwiącej jeszcze w ziemi marchwi. Nie obyło się bez przykrości i strachu. Pewnego dnia nawymyślał mi za to ktoś stojący w oknie sąsiedniego domu. W poczuciu uczciwości? Przesada. Kiedy speszona uciekłam, sam wszedł do ogrodu i wybrał ostatnie marchewki. Pozostawał tak zwany wolny rynek. Owszem, był, ale dla nas stanowczo dla drogi. „Ceny szły w górę, gdyż doliczono do nich znaczne w tym czasie opłaty transportowe. Kilogram masła kosztował w Nysie w sierpniu 1945 r. 600 zł” – pisze Zbigniew Kowalski w artykule: „Miasto w latach 1945-1946” (Miasto Nysa. Szkice monograficzne. Wrocław 1970. Instytut Śląski w Opolu s. 131). I dalej „Nieuczciwi kupcy, żerując na trudnej sytuacji gospodar­czej... uprawiali na dużą skalę spekulację”... Absolutnie nie mogę przypomnieć sobie, ile wynosiły wówczas nasze pobory, wiem tylko, że były bardzo niskie, przytaczam więc za Z. Kowalskim: „Płace nauczycieli w październiku tegoż (1946) roku wynosiły około 2 500 zł”.

Przyjmując nawet, że pracowaliśmy oboje na dwóch etatach, było to jeszcze za mało, aby wystarczyło na życie. A pracy było ciągle więcej: zawodowej, społeczno-politycznej. Wychodziło się z domu około siódmej, do godziny 13 lub 14 trwały lekcje, obiad zjadaliśmy w stołówce miejskiej, potem szkolnej i od godziny 16 do 21 prowadziliśmy lekcje z dorosłymi, dochodziły jeszcze jakieś konferencje, zebrania. Przerwy między posiłkami i popołudniowymi lekcjami wykorzystywało się na zakupy. W pierwszym roku nie było jednak tak wiele do kupowania. Wprowadzone kartki na chleb, mięso, tłuszcz, cukier nie zawsze możne było zrealizować, brakło nieraz towaru, a przy tym, kto miał stać w kolejkach? A jednak musiało się na to znaleźć czas. W niedzielę stołówka szkolna nie była czynna. Sprawa obiadu stawała się problemem. Mięso w jedynej jatce w śródmieściu można było kupić tylko rano, jeśli w ogóle było. Czasem spóźniałam się z tego powodu do szkoły. Jesienią podarły mi się, jedyne zresztą, pantofle. Dziury w podeszwach zapychałam papierem, lecz to nie wystarczało nawet na przejście z domu do gimnazjum. Kaleczyłam stopy na zasypanych ciągle drobnym szkłem chodnikach. Nie miałem pieniędzy na naprawę, nie mówiąc już o kupnie nowych butów. Dyrektor nie wypłacał poborów za nauczanie na kursach. Podejrzewaliśmy i słusznie, ze wynikało to nie z braku pieniędzy, lecz nieumiejętnej gospodarki, z beztroski o grono nauczycielskie. Upo­minaliśmy się, nie pomagało, wreszcie wyczerpała się moja cierpliwość, pewnego dnia zrobiłam najzwyklejszą awanturę. Pokazując dziurawe buty zagroziłam, że nie będę przychodziła do pracy, mąż poparł mnie zapowiedzią złożenia skargi w Kuratorium. Pomogło, wypłacono nam zaległe należności.

Mieszkanie niesprzątane całymi dniami przestało być czyste i porządne. Po powrocie do domu trzeba było przygotować się do lekcji na dzień jutrzejszy, poprawić zeszyty, przejrzeć gazetę. Późny wieczór do północy spędzaliśmy z rodziną na niekończących się rozmowach i dyskusjach, na wspomnieniach o tych, którzy zginęli. Wyrównaliśmy w ten sposób długie lata rozłąki. To był nasz odpoczynek.

Na początku zimy zgłosiły się do szkoły dwie Niemki w poszukiwaniu pracy fizycznej. Wybrałam jedną z nich. Miała dwoje dzieci i chciała je zabierać ze sobą do pracy. To było okrutne, ale nie mogłam się na to zgodzić. Zbyt dobrze pamiętałam tragedię naszych polskich dzieci, pamiętałam, że jeden z esesmanów rozdarł na dwoje żydowskie dziecko, widziałam jak bito dzieci, wspomnienia były zbyt świeże i domagały się sprawiedliwości. Zostawiała dzieci pod opieką sąsiadki, przychodziła na cały prawie dzień. W domu kurz zalegał na wszystkich sprzętach, trzeba było palić w piecach, nie mogłam sama dać rady, tym bardziej, że i stołówka szkolna szwankowała, nie wiem już z jakiego powodu, prawdopodobnie nie było komu go­tować. Niemka rzeczywiście wysprzątała mieszkanie, gotowała coś tam – dostawała za to jedzenie i jakieś pieniądze. Dla niej najważniejsze było to, że pracując otrzymywała kartki na żywność, a dzieci mimo zakazu też przyprowadzała, udawa­łam, że tego nie widzę. Przed wieczorem wracała do domu, zimą odprowadzał ją Piotr, bała się chodzić sama. Gdy wiosną 1946 roku objęta została wysiedleniem, przyniosła mi na sprzedaż dużo bielizny stołowej i pościelowej z pięknego cienkiego płótna. Monogramy na obrusach i poszewkach były rozmaite. Wyjaśniła: „to mąż przysyłał mi z frontu”. Nie kupiłam nic, ale dałam jej trochę pieniędzy, dwie czy trzy puszki konserw przydziałowych, trzy puszki skondensowanego mleka z unrowskiej paczki. Głupio sentymentalnie, po polsku! Dziękowała, chyba szczerze. Niestety, gdy nas wysiedlali Niemcy, nie mieliśmy im za co dziękować.

Dopóki była słoneczna jesień, praca w szkole szła normalnym torem, ale gdy rozpoczęły się chłody, w szkole było nieznośnie zimno, a i w domu też nie ciepło. Węgla ani koksu nie było w sprzedaży tyle, aby zaspokoić wszystkich mieszkańców, był w piwnicach zburzonych domów, lecz władze miejskie nie pozwalały na samowolne szabrowanie. Trzeba było uzyskać zezwolenie na wybranie węgla czy koksu z określonego domu. Milicja, spotkawszy kogoś ciągnącego wózek z opałem, żądała okazania zezwolenie, gdy go nie było, rekwirowano zdobycz dla miasta. Wydobywanie tego koniecznego środka opałowego z piwnic nie było ani łatwe, ani bezpieczne i kończyło się czasem nieszczęśliwym wypadkiem, gdy ściana lub strop nie wytrzymały wstrząsu przy zsypywaniu węgla.

W 1947 roku ruiny, koło których przechodziło się idąc szkolną ulicą, zaczęły być niebezpieczne, woda rozsadziła szczerby w murach, sypały się cegły i resztki ścian, dobrze, jeśli tylko pod nogi przechodzącym. Zarządzono uprzątnięcie gruzów. Na­uczyciele ze starszymi uczniami stanęli do pracy. W ciągu dwóch dni wywożono gruz ze zburzonych ścian. Przejście dzisiejszą ulicą Sobieskiego było bezpieczne. Uczniów powoływano też do uprzątania gruzów na innych ulicach miasta, robili to chętnie i nie tylko dlatego, że traktowali pracę jako wesołą zabawę, oni uznali to miasto za swoje.

Nowy rok szkolny 1946/47 mimo najprzeróżniejszych mankamentów, mimo szalejącej drożny na wolnym ryku, mimo braku w spółdzielczych sklepach kartkowych przydziałów, był dobrym rokiem dla nas i dla szkoły. Stanowisko dyrektora Gimnazjum i Liceum objął p. Antoni Surman. Energiczny, dzielny, zapo­biegliwy, znający ludzkie potrzeby, świetny pedagog, dobry kolega. Zaczął dbać o nauczycieli. Postarał się o hurtowe przydziały produktów żywnościowych: mąki, cukru, słoniny, mięsa, zwłaszcza mięsa. Pamiętam jak własnoręcznie dzielił je toporkiem, jak starał się, aby podział był sprawiedliwy. I w szkole poprawiło się znacznie, chociaż nawet zapobiegliwość dyrektora nie mogła poradzić ogólnym brakom. Uczniów zamiejscowych z ”nibyinternatu” przeniesiono do wolnych pokojów w gmachu gimnazjum. „Nibyinternat” był tylko miejscem zamieszkania uczniów, którzy obiady jadali w stołówce szkolnej, a śniadanie i kolację „pichcili” sami, jak pisze w swoim wspomnieniach dr Władysław Gawlik w jednodniówce: „350 lat Liceum Ogólnokształcącego Carolinum” (s. 12). Jedzenie w stołówce szkolnej poprawiło się znacznie, o ile dobrze pamiętam, przy współudziale żony dyrektora. Wzrosła znacznie ilość uczniów – do ponad 206. Zaczął działać samorząd uczniowski. Dyrektor wyzwalał inicjatywę, popierał ją, cenił pomysłowość, pozwalał pracować! Było przyjemnie, dobrze, radośnie! Należało teraz zająć się jeszcze gorliwiej młodzieżą i jej wychowaniem.

W drugim roku nauki, kiedy wprowadzono już nowe programy szkolne, a pod­ręczników ciągle było za mało, czasopisma zaś, których znajomość była wymagana, nie wszyscy uczniowie mogli kupować, zorganizowaliśmy czytelnię. Uprzątnięto jedną z wolnych sal Carolinum, wynaleźliśmy gdzieś na strychu stary kredens, który zastępował szafę biblioteczną, kilka krzeseł, jeden duży stół. Szkoła zaabonowała czasopisma, zakupiła po jednym czy dwa podręczniki, uzupełniłam je starymi (jeszcze przydatnymi). Dyżury w czytelni pełnili sami uczniowie, ja tylko kontro­lowałam, czy należycie spełniają przyjęte obowiązki. Tu przychodzili uczyć się ci, którzy nie mieli własnych książek. Czytelnia funkcjonowała około jednego roku. W miarę przybywania uczniów sala okazała się potrzebna na klasę. Z czasem i zaopatrzenie w książki poprawiło się i czasopism było więcej. Nie żałowaliśmy jej, była przerażająco zimna.

Jako polonistka odczuwałam dotkliwie brak lektur szkolnych. Przywiezione przez nas podręczniki i naukowe dzieła mogły teraz służyć raczej tylko nauczy­cielom. Zaraz we wrześniu kilka własnych ulubionych powieści i zbiorków poezji puściłam w ruch, ale to była kropla w morzu, zresztą w trakcie wzajemnego wypożyczania wkrótce zniknęły z widoku i nie odnalazły się. Widocznie musiały wędrować z wędrującymi ciągle ludźmi. Kilkanaście książek zdołałam zebrać od uczniów. Przywieźli je ze sobą z daleka; były to dary rodziców, nagrody szkolne, pamiątki, przechowane starannie, obłożone w papier. Oddali je do wspólnego użytku. Z tych również nie zostało ani śladu, przy jakimś porządkowaniu szkolnej biblioteki wyrzucono je po prostu na makulaturę, a należało je zachować jako cenne pamiątki i dowody ofiarności społecznej, należało je zamknąć w szkolnej gablocie jako dowód, od czego zaczynaliśmy, ale to już stało się bez mego udziału. Zaimprowi­zowana biblioteka urosła do ponad 30 tomów. Wszystkie książki były w ruchu i czytała je równocześnie prawie połowa uczniów.

Na początku 1946 roku istniała już w Nysie księgarnia, ale jej zaopatrzenie było nikłe, a przy tym nie odpowiadało zapotrzebowaniu polonisty. Kupiliśmy jednak 3-4 książki, które jakimś cudownym sposobem księgarnia zdobyła, po resztę pojecha­liśmy do Opola z uczniami. Tu także zaopatrzenie nie dorównało naszym pragnie­niom, ale kupiliśmy m. in. pięknie wydaną „Warszawę” z przedwojennej serii „Cuda Polski” i kilka najbardziej potrzebnych nowel – lektur szkolnych w wydaniu Uniwer­sytetu Ludowego. Tak powstała biblioteka, nasza duma i chwała, bo książki zaku­piliśmy za pieniądze zarobione przez uczniów przedstawieniami teatralnymi. Dotację na bibliotekę szkolną otrzymaliśmy wtedy, gdy nasza już działała. I znowu trzeba podkreślić zasługę dyrektora w dalszym gromadzeniu zbiorów. Każdy grosz pozos­tały z budżetu łożył w książki, pamiętam, jak kiedyś podczas ferii świątecznych przysłał po mnie woźnego do domu, abym natychmiast przyszła do księgarni. Pobiegłam, czekał już. Okazało się, że zostały jakieś budżetowe pieniądze, które trzeba natychmiast wydać, aby uprzedzić możliwe zarządzenie władz o innym wydatkowaniu. Zakupiliśmy wtedy kilkadziesiąt książek. Biblioteka rosła szybko. Prowadziłam ją przy pomocy członków Kółka Bibliotecznego – uczennic rozmiło­wanych w książkach (dwie z nich zostały zawodowymi bibliotekarkami).

Szkoła to nie tylko lekcje

Od samego początku pracy w Nysie troszczyliśmy się o to, aby młodzieży dać nie tylko naukę, ale i rozrywkę, przyjemność i to taką, która będzie miała charakter wychowawczy, rozszerzy i pogłębi wiadomości, obudzi twórczą myśl. Najlepiej odpowiadał temu celowi teatr amatorski. Zbliżało się pierwsze wolne Boże Narodzenie, więc jasełka. Dyskretnie podsuniętą propozycję młodzież przyjęła z zapałem. Rozpoczęto natychmiast przygotowania. W szkole była duża sala teatral­na, ale w tej części gmachu, której, że względów oszczędnościowych nie ogrzewano. Dotkliwy brak koksu nie pozwalał na dodatkowe jego zużycie. Ale chłopcy zapalili się już do jasełek. – Wyszabrujemy – oznajmili mi stanowczo, a ja równie stanowczo nie zgodziłem się na propozycję, szaber był już ścigany, a myszkowanie po piwnicach niebezpieczne.

– Wystawimy jasełka w jednej z ogrzewanych klas – powiedziałam. Przyjęli to w milczeniu, ale pod wieczór na podwórku szkolnym znalazł się spory wózek koksu. Zdrętwiałam, gdy to zobaczyłam.

– Zaraz będzie drugi – oznajmił mi z dumą któryś z najmłodszych – trzeba tylko to wysypać i jechać znowu. To nie daleko, trzy domy stąd – wołał za mną, gdy prze­rażona biegłam na wskazane miejsce. Przez okno piwnicy w zrujnowanej do połowy ścianie wychodził mój uczeń, trzej inni umorusani jak kominiarze otrzepywali ubranie z kurzu.

– Co wyście zrobili – krzyknęłam – przecież mogło was zasypać.

– Ale nie zasypało – odpowiedzieli chórem – a koks mamy.

– Wiecie o zakazie szabru – zapytałam groźnie. Odpowiedzieli mi śmiechem.

– Niech nam pani zmniejszy stopnie ze sprawowania, trudno, poniesiemy karę, ale przedstawienie tego warte.

– Przecież legalnie koksu byśmy nie dostali.

– To będzie przyjemność dla całej szkoły i rodziców – uspakajali mnie kolejno, zagadywali przekroczenie.

– A co znaleźliśmy jeszcze, proszę spojrzeć – pokazali mi kawałek baraniego kożucha – będzie dla jednego z pasterzy.

Tymczasem inni przyciągnęli już pusty wózek. Nie odstępowałam ich w obawie, że do tych szalonych głów wpadnie jakiś nowy zwariowany pomysł, a jednocześnie myślałem jak przekonać tych, którzy mogli tu nadejść i prawnie zapytać o zezwo­lenie na wydobycie środka opałowego z opuszczonego domu, jak wytłumaczyć, że chłopcy nie zrobili nic złego. Naładowany drugi wózek dowieźliśmy jednak szczęśliwie.

– Pro publico bono – pocieszył mnie najstarszy „szabrownik”, który właśnie przeczytał „Pana Tadeusza”.

Ogrzanie sali teatralnej było zapewnione. Koks jednak to jeszcze nie wszystko, w zbiornikach nieopalonej części szkolnego budynku nie było wody. Nie pamiętam dlaczego nie dało się napełnić ich z wodociągu, prawdopodobnie woda nie docho­dziła na wysokie piętra, trzeba było napełnić zbiornik ręcznie. Co silniejsi chłopcy ustawili się w długim szeregu i wiadrami z pierwszego piętra donosili wodę na strych aż do napełnienia zbiornika. Chodzili później dumni jak pawie i pysznili się swym wyczynem. Cieszyliśmy się razem z nimi.

Jasełka postanowiliśmy uwspółcześnić. Do szopki zdążali pasterze z konser­wami, z papierosami, z cukrem w kostkach, z sardynkami, słowem z całą zawartością unrowskich paczek. Prosili zaś dzieciątko o dobre stopnie, o dobry humor nauczy­cieli, o udane wagary i żeby klasówki były łatwe, i żeby nauczycieli ściągaczek nie spostrzegli, takie właśnie były uczniowskie pogaduszki. W jasełkach konieczne były śpiewy: kolęd, pastorałek, a w szkole nie pracował jeszcze nauczyciel śpiewu; przy­szedł nam z pomocą kolega ze szkoły podstawowej – Tadeusz Witek, nie tylko nau­czył kolęd, ale jeszcze pięknie zagrał na skrzypcach.

Z dorosłymi postanowiliśmy zagrać „Śluby panieńskie” Aleksandra Fredry. Próby odbywały się zawsze późnym wieczorem, a było ich dużo, bo nie chciałam robić teatru byle jak. Tekst musiał być opanowany dokładnie, bez liczenia na pomoc suflera, zachowanie na scenie przemyślane, opracowana każda sytuacja, dlatego trzeba było powtarzać wiele razy każdą kwestię. Chodziło mi przy tym o język, o wymowę staranną i czystą, uczyłam ich tego, co słyszałam w warszawskich przed­wojennych teatrach. Próbowaliśmy nieraz do późnej godziny powtarzając poszczególne sceny aż do perfekcji wykonania. Dekoracje przygotowywali ucznio­wie bardzo staranie, odpowiednie sprzęty zdobyli z prywatnych mieszkań, stroje wypożyczyli z teatru we Wrocławiu, trzeba było po nie pojechać i odwieźć z powrotem. Na wszystko musiało wystarczyć czasu i wystarczyło, a że kilka nie­przespanych nocy … cóż to znaczy, gdy się ma lat dwadzieścia.

Sztukę wystawiliśmy cztery razy: dla młodzieży szkolnej, dla publiczności, dla wojska. Ocena jej nawet przez zawodowego aktora była wysoka, publiczność bawiła się świetnie, tylko wojsko zrobiło nam niespodziankę. Oddział żołnierzy przyprowadziło dwóch oficerów. Słyszałam, jak przed wejściem na salę, jeden z nich zapowiedział groźnie swym podopiecznym, aby zachowali się spokojnie i przyzwoicie, bez wybryku. I oto w najweselszych momentach „Ślubów”, kiedy zazwyczaj widzowie reagowali śmiechem i oklaskami, teraz na sali panowała cisza, żołnierze wprawdzie zasłaniali dłońmi usta, ale „zachowali się spokojnie” – dyscyplina wojskowa to nie żarty.

Po pierwszych sukcesach przyszedł czas na rozpoczęcie systematycznej pracy „artystycznej” – w Gimnazjum i Liceum powstało Kółko Dramatyczne. Nazwaliś­my je imieniem jednego z największych artystów polskich – Juliusza Osterwy. Zap­oznałam członków kółka z metoda pracy w ”Reducie”, usiłowaliśmy prowadzić naszą pracę według tamtych wzorów. Graliśmy kilka z wielkich dzieł: „Dziadów” cz. II, „Matkę” Jerzego Szaniawskiego, z małymi skrótami „Balladynę” (to był nieby­wały sukces, moi aktorzy zaskoczyli wykonaniem nawet mnie, która zawsze wołałam: „Trzeba lepiej, trzeba lepiej!”; praca nad przygotowaniem sztuki trwała cały rok szkolny). Inscenizowaliśmy lektury szkolne: fragmenty „Lalki” Prusa, „Sobótki” J. Kochanowskiego i to w naturalnej scenerii, bo w nieuczęszczanym za­kątku ogrodu szkolnego, nad strumykiem, który tam przepływał. Pamiętaliśmy też o najmłodszych uczniach szkoły podstawowej wystawiając kilka spektakli kukiełkowych. Część członków kółka zajęła się specjalnie lalkową sceną. Występa­mi święciliśmy rocznice historyczne: Mickiewiczowską, „Wiosny Ludów” i inne. Z największym staraniem, największą miłością, zorganizowany był „Wieczór war­szawski”. Pisze o naszym teatrze Kazimierz Strzałkowski w artykule: „Szkolny teatr średniej nyskiej szkoły ogólnokształcącej i jego społeczna funkcja w środowisku”

Urządzaliśmy dla publiczności „Wieczory poezji i pieśni”. Zanim przybył do gimnazjum nauczyciel śpiewu, pomagał nam Polak miejscowego pochodzenia, również nauczyciel emerytowany (muzyk p. Laska, mówiący po polsku) akompa­niując do solowych występów memu szwagrowi, obdarzonemu przyjemnym ciepłem barytonem, uczniów śpiewaków na razie nie było. Wszystko to zbliżało do mło­dzieży literaturę, zachęcało do jej poznawania, budziło zainteresowania, naukę czyniło łatwiejszą i przyjemniejszą, dla społeczeństwa zaś było poza kinem i bardzo rzadkimi przyjazdami teatru z Opola jedyną chyba kulturalną rozrywką.

Kółko Dramatyczne było samowystarczalne. Dekoracje malowaliśmy na odwro­cie starych niemieckich map pod kierunkiem nauczyciela rysunków – Władysława Kołodzińskiego. Potrzebne kostiumy, poza stylowymi, szyła nam siostra jednej z uczennic p. P. z materiałów kupowanych za zarobione przedstawieniami pieniądze – jeździło się po nie do Katowic lub Bytomia. Do naszych zbiorów garderobianych włączyliśmy też jakieś wymyślne suknie przysłane w ramach pomocy z zagranicy i ofiarowane przez Czerwony Krzyż szkole obuwie, które absolutnie nie nadawało się dla naszej młodzieży, a na scenie mogło się przydać.

Gdy jeszcze nie było „urzędowych” świetlic, kiedy nie robiono problemu z tego, jak zająć wolny czas młodzieży, organizowaliśmy wieczory świetlicowe. Odbywały się co 1 - 2 tygodnie, przy czym każdy projektowała inna klasa. Ustalając z organizatorami program pierwszego wieczoru użyłam powiedzenia, że w którymś punkcie ja „powiem słowo”. Nie wiadomo dlaczego podobało się to uczniom i odtąd stały punkt imprezy stanowiło „słowo profesora”, bo zapraszaliśmy nauczycieli na nasze „wieczo­ry”. „Słowo profesora” było krótkimi refleksjami na różne tematy. W programach uw­zględniliśmy recytację wierszy, pięknie czytane urywki prozy, muzykę. Mieliśmy w szkole utalentowanego skrzypka i dwoje zdolnych pianistów. Na duże imprezy przygotowaliśmy programy wykonane przez uczniów i sprzeda­waliśmy je za „co łaska”.

W 1946 roku, gdy gazety doniosły o powrocie Gustawa Morcinka, nasza młodzież wysłała doń powitalną depeszę, był to cały list na kilkadziesiąt słów, zaprosiliśmy go do Nysy. Inicjatywę podjął Zarząd Miejski, organizując uroczyste przyjęcie [2 marca], a Kółko Dramatyczne powitało autora imprezą pt. „Skąd jesteśmy”, w której uczniowie słowami poetów chwalili swoje rodzinne ziemie. Ponieważ nikt z nich nie pochodził z Warszawy, a stolicy nie można było pominąć, wiersz o Warszawie wygłosiła moja siostra – niezła recytatorka. Do pracy wciągnęłam całą swoją rodzinę, tańca na przykład, jeśli był potrzebny, uczył mąż mojej siostry, jak się okazało wszechstronnie utalentowany. Piękny był zwłaszcza taneczny występ przygotowany przez niego na pierwsze imieniny dyrektora Antoniego S. Zainteresowanie szkołą, udział społeczeństwa w jej życiu był ofiarny, serdeczny i bardzo duży. Rodzice zaś przychodzili do szkoły nie po to, by wybłagiwać lepsze dla swych dzieci stopnie, ale by pomagać nauczycielom, by z nimi współdziałać.

W drugim roku pracy zaczęliśmy wydawać gazetkę szkolną. Trudno dzisiaj powiedzieć czyja to była inicjatywa: uczniów czy moja, w każdym razie zajęłam się tym ze szczerą ochotą. Wybraliśmy Komitet Redakcyjny, który opracował artykuły do pierwszego numeru, wszystkich wyszło chyba cztery (później zmieniły się warunki, stosunki, ludzie, nie wznawialiśmy czasopisma po wakacjach). Nazwaliś my gazetkę „Nasz głos”. Pisana była na maszynie, Do której to pracy uproszczono jedną z pierwszych absolwentek Liceum dla Dorosłych. „Nasz głos” wydawany były w czterech egzemplarzach, na tyle pozwalała wydajność starej poniemieckiej maszy­ny, no i zapas papieru, o ile wiem, nie dochował się żaden w całości. Młodzież pisała w gazetce o życiu szkoły, o lekcjach, o pracy społecznej, wypowiadała się krytycz­nie, lecz sprawiedliwie, omawiała imprezy szkolne, pisała też o zimie, wioś­nie i maju, niektórzy dawali pierwsze nieśmiałe próby wierszy (nikt nie został poetą). Jaką rolę odegrał „Nasz głos”? Był właśnie ich głosem. Uczył patrzeć i słuchać, interesował się sprawami szkoły, uczył odwagi wypowiadania swych myśli, a co najważniejsze, krytycznego spojrzenia na siebie samych. Dla mnie zaś jako dla nau­czycielki najcenniejsze było zaangażowanie się uczniów w życie społeczne i ćwicze­nie w wypowiadaniu się nie tylko w obowiązkowych wypracowaniach szkolnych.

Temu celowi służył także, tym razem całkowicie, mój pomysł napisania dwóch powieści przez dwie równoległe klasy. Młodzież tych klas choć życiowo dojrzała nad wiek, nie umiała pisać tak, jak tego chciałam, postanowiłam wprowadzić jakieś atrakcyjne ćwiczenia, niby dobrowolne, ale naprawdę wszyscy uczniowie brali w nich udział. Projekt pisania powieści młodzież przyjęła z niedowierzaniem, ale i pewną dumą. Widać to potrafią, jeśli nauczycielka wmawia im, że mogą napisać powieść. Wybraliśmy dwa tematy: przygody podczas wakacji i przygody młodej dziewczyny, która dzięki pomocy udzielonej nieszczęśliwej staruszce, odnajduje zaginionego w dzieciństwie brata. Początek obu „utworów” napisałam sama, następ­nie co tydzień podawałam ogólny temat dalszego ciągu do wypracowania. Pisali wszyscy, wspólnie ocenialiśmy wypracowania wybierając najlepsze, ja zaś kleiłam z nich kolejny rozdział wyrównujące różnice stylu. Ktoś z rodziców przepisywał całość na maszynie. Praca trwała cały rok, a następnie na zakończenie odbyło się w szkole publiczne głosowanie, w którym pierwsze miejsce przyznano powieści o wakacyjnych przygodach. Eksperyment udał się, język moich uczniów wzbogacił się o nowe wyrażenia, nabrał jędrności, styl stał się obrazowy i barwny.

W 1946 roku działały już w szkole organizacje społeczno-polityczne: ZMP, drużyny harcerskie, samorząd szkolny i inne. Ja zajęłam się Kołem Czerwonego Krzyża. Dwaj lekarze, z których jeden miał córkę w naszej szkole, drugi zupełnie bezinteresownie, przeprowadzili dla członków Koła kilkanaście wykładów, zapoz­nając ich z objawami pospolitych chorób, z zasadami higieny, z podstawowymi zabiegami ratownictwa. Przeszkolone uczestniczki tego kursu paradowały w białych fartuchach z odznakami Czerwonego Krzyża podczas pochodów i manifestacji i ma­rzyły, żeby ktoś chciał zemdleć, zasłabnąć, złamać nogę lub rękę, aby mogły wy­kazać swoje umiejętności. O ile pamiętam, jedynie jakieś dziecko skaleczyło się szkłem, a moje dziewczynki obandażowały fachowo rankę. Więcej za to zajęcia miały w szkole, gdzie o stłuczenia i skaleczenia nietrudno, a dopilnowanie czystości klas oraz osobistej higieny koleżanek i kolegów dawało pole do popisu.

Przy trwającym przez pierwsze dwa lata niedostatku żywności, przy trudnoś­ciach zakupienia odzieży i zdobycia opału, przy wzrastającej drożyźnie, przy niepewności jutra w skutek pogłosek o politycznych przetargach państw zachodnich na temat Śląska i przy objawiającej się wobec tej sytuacji buncie dawnych mieszkańców, którzy powracali do domów i nierzadko zachowali się agresywnie, nowi obywatele Nysy pragnęli jakiegoś wytchnienia, szerszego oddechu w atmos­ferze kultury, sztuki. Stąd też ogromne powodzenie szkolnych występów artystycz­nych, na które uczęszczało całe niemal społeczeństwo. Trzeba było pomyśleć o rozbudzeniu i zaspokojeniu intelektualnych zainteresowań mieszkańców. W stycz­niu 1947 r. z inicjatywy Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Katowicach podjęto myśl zorganizowania Oddziału tego Towarzystwa w Nysie. Siedzibą organizacji zostało nasze Gimnazjum i Liceum, a przewodniczącym – dyrektor naszej szkoły, sekretariat przypadł mnie. Rozpoczęliśmy pracę. Zapraszaliśmy na odczyty profeso­rów Uniwersytetu we Wrocławiu, naukowców Instytutu Śląskiego w Katowicach. Sami opracowywaliśmy referaty na podstawie naukowych książek, uprzystępniając w ten sposób poważną naukową literaturę. Zapoznawaliśmy słuchaczy z Ziemią Opolską, jej przeszłością, historią. Wykłady odbywały się w pięknej zabytkowej auli Carolinum. Towarzystwo zajęło się porządkowaniem księgozbioru biblioteki Caroli­num. Zastanawialiśmy się nad zorganizowaniem w oparciu o ten księgozbiór ośrodka naukowego w Nysie. To były plany na długie lata, władze postanowiły inaczej, dobrze to czy źle, trudno dyskutować. Zajęliśmy się także organizacją pierwszego na tych ziemiach konkursu literackiego na utwór o Ziemi Nyskiej. Nagroda wynosząca około pół miliona złotych uzyskana była ze zbiórki społecznej i uzupełniona dotacją Magistratu. W tych ciężkich latach obywatele Nysy nie szczędzili ani pracy, ani czasu, ani pieniędzy dla dobra społecznego, tak jak nie szczędziła pracy i czasu nasza młodzież.

Dzisiaj odbudowana Nysa zachwyca oczy turystów. Dla mnie piękna była zawsze i tu tkwiło jej przedziwne czarodziejstwo. Chodziłam zburzonymi ulicami tego miasta i widziałam oczyma wyobraźni ślady pobytu księcia Mikołaja II. Usta­lałam miejsce, gdzie stał pień, na którym go ścięto, słyszałam niemal w ciszy pustego rynku jak woła, aby mu wyrok przeczytać po polsku. Szukałam w szuwarach nad rzeką miejsca, gdzie mógł spotykać się z ukochaną dziewczyną. Z legendy stworzyć chciałam rzeczywistość. Ruiny Nysy stały mi się drogie, czułam, gdzie można poru­szać się wśród nich bezpiecznie, i sypią pyłem w oczy ostrzegając przed zbliżeniem, a które wrogie. Nysa jest i była piękna, stwierdzał to każdy, kogo oprowadzałem po zabytkach, komu pokazywałam jej starą katedrę, stylowa aulę i bibliotekę Carolinum oraz pojezuicki kościół z napisem umieszczonym na gurcie sklepiennym: … Karol Ferdynand książę Szwecji, Polski, Litwy …wybudować kazał …

Dzisiaj, kiedy Nysa otrzymała Krzyż Komandorski z Gwiazdą[3], cieszę się, bo przecież i naszej pracy cząstka jest w tym mieście.

 

[1] Przejście z placu Staromiejskiego na ul. Słowackiego.

[2] Gąszczyńscy zamieszkali w budynku przy ul. Żeromskiego.

[3] 1974 r. – Nysa została odznaczona z okazji XXX-lecia PRL – brak potwierdzenia.