Stefania Horak-Fior

Fior 2017
Stefania Horak-Fior
 urodziła się 28 lutego 1918 w Newark (USA) dokąd rodzice wywędrowali za chlebem. Wrócili do polskich Rudek koło Lwowa w 1922 r. Od 1 sierpnia 1945 r. do marca 1973 r. pracowała w SP w Złotogłowiach – przeszła na emeryturę i dalej mieszkała w Złotogłowicach. Od 1968 r. była kierowniczką tej szkoły. Odznaczona Krzyżem Kawalerskim OOP i Złotą Odznaką ZPN. Zmarła w lipcu 2017 r.

 Jest 15 lipca 1945 r. Jadę z wielką niecierpliwością i ciekawością ze skierowaniem z Kuratorium w Katowicach do pracy nauczycielskiej do Nysy. Tłok w pociągu niesamowity. Dosłownie jedzie się na jednej nodze. Z drżeniem serca oczekuję zakończenia podróży. Przecież to będzie pierwsza moja stała praca w życiu.

Wreszcie Nysa. Wysiadając z pociągu słyszę nagrany hymn narodowy, widzę na budynkach stacyjnych napisy: „Witajcie Polacy – powróciliśmy na nasze piastowskie ziemie”. Chcę płakać z radości, mój głos drży, gdy pytam kogoś przechodzącego, dokąd iść. Aby dojść ze stacji do skrzyżowania szosy trzeba przeskakiwać przez tlące się jeszcze słupy, żarzące się drzewa. Przeskakuję i ja te nieprzewidziane przeszkody.

W powietrzu i wokół nas unosi się woń spalenizny. Kilka kroków od stacji znajduje się gmach, gdzie umieszczono punkt repatriacyjny. Wchodzę do budynku z innymi. Można tu napić się kawy, herbaty, ale o spaniu nie ma mowy. Wzdłuż i wszerz pokoi oraz korytarza siedzą na tobołkach przybyli tu Polacy. Jedni przykucnąwszy drzemią, inni cichutko rozmawiają, ten i ów drapie się w głowę. Małe dzieci popłakują w kątach, starsze kręcą się to w jedną to znów w drugą stronę, nawet żebrzą. Są widać bardzo głodne. „Proszę pani – mówi ktoś – spać nie radzę, można dostać wszawicy”. Nic dziwnego. Nagromadziło się tu dość przybyszów ze Wschodu Polski i emigrantów z Zachodu. Faktycznie. Odróżniam różne akcenty mowy polskiej.

Ruszam z poznaną w pociągu młodą kobietą zwiedzić miasto i poszukać jakiegoś noclegu. Ruiny i gruzy, gruzy i ruiny. Tak wyglądają te Ziemie Zachodnie. Tak przedstawia się Nysa, stare piastowskie miasto. Trafiamy na zorganizowane już przez władze polskie urzędy, jak Urząd Bezpieczeństwa, Milicja Obywatelska, więziennictwo. Wędrujemy do „władzy” do „więziennictwa”. Pan Lewiński – naczelnik tej instytucji kieruje mnie i moją towarzyszkę do mieszkania jednego ze swoich pracowników na nocleg.

Zmęczona mocnymi wrażeniami, szczęśliwa – zasypiam spokojnie. Nazajutrz zgłaszam się w Inspektoracie Szkolnym u pana Lewandowskiego. Załatwiam formalności i zostaję nauczycielką w szkole przy ul. Krawieckiej. Z pisemkiem mam zgłosić się w biurze meldunkowym w komisariacie milicji. Dokonuję zameldowania. Jestem 70-ta w Nysie. Milicja Obywatelska użycza mi pomocy przy uporządkowaniu szkoły.

17 lipca staję na stanowisku pracy. Jaka jest moja radość, a zarazem zdziwienie, kiedy melduje się u mnie milicjant, którego przysłał komendant. On postarał się o 10 Niemek ze ścierkami i kubłami. Kobiety pozostawia do mojej dyspozycji. Sprzątamy sale lekcyjne, korytarze. Podwórze do wysokości pierwszego piętra jest zasłane papierzyskami, szeleszczą nieprzyjemnie przy podmuchach wiatru, unoszą i opadają nieopodal. Brud, kurz, porozrzucane bandaże z zakrzepłą krwią. Nie dziwię się dlaczego. Był tu przecież szpital polowy.

Urządziłam sobie już mieszkanie, ale nie na długo. Po 10-ciu dniach znalazłam się znów w innej miejscowości. Tym razem w Złotogłowicach. Aby moja miejscowość mogła nosić to miano, czterokrotnie zmieniała swą nazwę. Na początku mieszkałam więc w Neundorfie, Großneundorfie, Złotopolu wreszcie w Złotogłowicach. Ta nazwa to już ostateczna. Niełatwą sprawą było dostać się z Nysy do Złotogłowic. Drogę do tej miejscowości przegradza rzeka. A tu nie ma żadnego mostu. Oba mosty zostały wysadzone, a ich pozostałości spoczywają w rzece. Przyglądam się, przyglądam się rzece, jak ją przekroczyć. Zeszłam brzegiem w dół, zdjęłam pantofle i na bosaka, uważnie, trzymając obuwie w ręce, po szkielecie dawniejszego mostu przeszłam na drugą stronę.

Nie było jeszcze Fabryki Samochodów Dostawczych. W budynku stojącym do dziś znajdowała się Hala Targowa oraz plac, przez który wiodła ścieżka, skracająca drogę na ul. Słowiańską. Tamtędy po raz pierwszy oraz przez ul. Grodkowską szłam z Nysy do Złotogłowic, gdzie mieszkam do chwili obecnej.

W Złotogłowicach pierwszym wójtem był pan Krzeczek. Musiałam zgłosić się do niego, ponieważ on miał obowiązek zapewnić mi mieszkanie i utrzymanie. Okazało się, że drzwi frontowe szkoły są zamknięte na klucz, a klucza nie ma. Ściany zewnętrzne szkoły straszą śladami kul. Od wstrząsów z okien powypadały szyby. Szkło leży na ziemi. Nie ma rady. Mam obejrzeć szkołę i zadecydować, czy tu zostanę. Pierwszego nieoficjalnego wejście do szkoły dokonałam przez wybite okno. W budynku znajdują się trzy duże sale lekcyjne i prywatne mieszkanie kierownika szkoły. Ładnie urządzone trzy pokoje z kuchnią. Osobne wejście przez kuchnię do mieszkalnej części szkoły. Zostaję. Ochoczo biorę się do pracy. Nie ma mowy o tym, aby znaleźć kogoś do odnowienia szkoły. Nawiązuję znajomości.

Fior zlotoglowice szk stara

Młode repatriantki z tarnopolszczyzny biorą się do malowania ścian, mycia okien, naprawy uszkodzonych tablic. Pod koniec sierpnia zarządzam wpisy do szkoły. Sama jedna organizuję siedem klas. Czy dam radę? Zobaczymy. Ludność przygląda się mojej pracy i pomaga. 1 września 1945 r. otwieram szkołę.

Nauczyciele nie mają programów, książek, zeszytów, pomocy naukowych, dzienników lekcyjnych, kredy. Czego uczyć? – pytam inspektora pana Mieszańca. Ten odpowiada – na razie pisania, czytania, liczenia, historii, przyrody i geografii. Zajęcia prowadzę w klasach łączonych na dwie zmiany. Podaję w klasach starszych wiadomości z gramatyki, ortografii, uczniowie piszą dyktanda, uczę dodawania, odejmowania, mnożenia, dzielenia, naukę historii rozpoczynam od legendarnych dziejów przed Mieszkiem I, naukę przyrody od obserwacji życia środowiska, geografii od podstawowych wiadomości. Dzieci piszą na zszywanych drukach poniemieckich. Druga strona druków jest przecież czysta. Zamiast kredą piszemy gipsem. Na boisku stoją gruzy trzech zbombardowanych budynków poniemieckiej szkoły, tam gipsu jest pod dostatkiem. Pisze się nim nawet dobrze. Uważać jednak trzeba, gdyż jest łamliwy.

Wieś stopniowo się zaludnia. Jest po pierwszym wysiedleniu Niemców. Repatrianci z terenu ZSRR obejmują gospodarstwa. Domy, do których sprowadzają się, zaznaczają biało-czerwonymi chorągiewkami umieszczonymi na bramach bądź oknach.

Mieszkań pustych jest dużo. Każdy może sobie według swej woli wybierać miejsce na osiedlenie. Domy mają poobijane tynki, powybijane okna. Przed niektórymi domostwami istne cmentarzyska. Bój o Nysę był zaciekły. Ginęli i Rosjanie i Niemcy. Na polanie w pobliżu dzisiejszej filii Spółdzielni Produkcyjnej naliczyłam 39 grobów, w zabudowaniu pani Sokołowskiej grobów 12, a w ogrodzie pana Adolfa Czarneckiego 3 groby – groby ekshumowano i przewieziono w 1945 r. na cmentarz do Prusinowic. No cóż, śmierć żołnierska pogodziła wrogów.

Na domach, na wysokości piętra czerwone, czarne lub zielone napisy w języku rosyjskim „Min net”, „Hitler kaput”, „Naprzód na Berlin”. Dużo trudu kosztowało, aby żołnierz frontowy zdobył farbę i wymalował duże, równe hasło podtrzymujące innych i jego na duchu, że zwycięży wroga, że pomści okrucieństwa wojny.

Wówczas nasz słownik wzbogacił się o nowe wyrazy jak: autochton, szaber, szabrownik, szabrownictwo, komendantura. Autochton – to mieszkaniec miejscowy Ziem Odzyskanych. Szaber – to bezkarne grabienie własności autochtonów przez napływowych różnych ludzi, w szczególności z Polski Centralnej i Południowej. Szabrownik – to człowiek handlujący zdobycznymi przedmiotami. Szabrownictwo to wywożenie tych przedmiotów na skalę ogólniejszą poza teren Ziem Zachodnich. A komendantura to instytucja wojskowa – obsadzona wyższymi oficerami, której podlegali radzieccy żołnierze.

Wracając myślą do sierpnia 1945 r. muszę wspomnieć, że z tych terenów wywożono: meble, maszyny do szycia, motory, motocykle, rowery, dywany, pościel, firanki, biżuterię. Niejeden młokos obłowił się nieźle na tym spekulacyjnym handlu.

Po uchwałach poczdamskich władze radzieckie i polskie już we wrześniu, październiku 1945 r. zaczęły opanowywać i tę sytuację, tropić a nawet zamykać w więzieniu opornych, łamiących prawo zakazu szabru. Długo utrzymywało się powiedzenie: bierz – to poniemieckie. Sąsiad u sąsiada pożyczał drabiny, łańcuchy, grabie, kosy, sierpy, zbierał plony z pól, zrywał owoce z sadów – nie zwracał niczego, bo wszystko było „poniemieckie”.

Moja praca w szkole pochłaniała mnie bez reszty. Uczę od godziny ósmej do godziny 18-tej. Nie ma czasu na gotowanie sobie posiłku. Sąsiedzi mieszkający przy i obok szkoły przynoszą mi coś do zjedzenia albo zapraszają na obiad. Tak dzieje się do 15-go października. W tym bowiem dniu odwieziono mnie chorą na tyfus do Miejskiego Szpitala w Nysie. Nauka została do 1 listopada przerwana. Dopiero wtedy Inspektorat Szkolny w Nysie zatrudnia drugą nauczycielkę. Jest nią pani Leontyna Garbowicz. Uczniów klasy siódmej wysyłamy do Nysy i obie, podzieliwszy się przedmiotami, dalej ciągniemy 6 klas. Lubimy się wzajemnie. Obie nas łączy sumienność i obowiązkowość.

W tym pierwszym powojennym roku zwołuję pierwsze dożynki Polaków w Złotogłowicach i pierwszą zabawę ludową Część artystyczną z tańcem śląskim, krakowiakiem, wierszami przygotowali już młodzież i dzieci repatriantów.

W 1946 r. odbyła się wielka manifestacja ludności polskiej z okazji 1-go Maja. Udział w niej brali wszyscy niemal mieszkańcy wsi powiatu nyskiego. Starych 70-80-latków dowieziono na tę uroczystość furmankami. Komitetowi organizacyjnemu należało dać piątkę. Na skrzyżowaniach poszczególnych dróg ludność kilku wsi spotykała się i gremialnie jawiła się na stadionie. Cieszyło nas przybycie każdej wsi. Każda szkoła przygotowywała napisy na transparentach, przystrajała odświętnie kwiatami główki uczennic, wiązała biało-czerwone kokardki u koszul uczniów po to, aby zaakcentować polskość tych ziem.

Część oficjalna uroczystości odbyła się w miejscu, gdzie do 1912 r. mieściła się siedziba Stronnictwa Ludowego. Z balkonu do zgromadzonej ludności przemówił starosta Wincenty Karuga oraz gen. Aleksander Zawadzki. Po przemówieniach odbył się przemarsz uczniów i ludności; do późnych godzin na stadionie zaś trwał festyn połączony z zabawą i popisami gimnastycznymi.

Przeżyłam uroczystość 1-go Maja 1946 r. głęboko. Dowiedziałam się o uchwałach konferencji poczdamskiej, warunkach uregulowania spraw politycznych w świecie po złamaniu reżimu hitlerowskiego, o uchwałach dotyczących narodu polskiego.

Oto Polska powraca na stare ziemie piastowskie położone na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej oraz nad Bałtykiem, część Prus Wschodnich, zwłaszcza te regiony na południe od Królewca przyłączone zostały do Polski. Szefowie rządów podejmują decyzje o wysiedleniu Niemców z Polski i Czechosłowacji. Ta uchwała to faktyczna zgoda na zwrot ziem, kiedyś zagrabionych przez Niemców, a zatwierdzenie tych decyzji będzie już tylko formalnością.

Mamy obszar państwa zbliżony do kwadratu. Taki ułatwia i administrację i komunikację. Pod względem narodowościowym stajemy się krajem jednolitym. Związek Radziecki usuwa izolację polityczną Polski i wraz z krajami obozu socjalistycznego staje się podstawą bezpieczeństwa. Ziemie Odzyskane to duży obszar bo 100.000 km2. Ta rozległość obszaru Polski, duża pojemność mieszkaniowa, bogactwa naturalne, czyni z nich najcenniejsze dzielnice Polski.

Powrót Polski umożliwia mieszkającym tam Polakom połączenie z Ojczyzną. Blisko pół miliona chłopów otrzyma ziemię na własność. Spełnią się chłopskie marzenia o posiadaniu ziemi na własność. Generał Zawadzki komentuje również dekret PKWN z 6 września 1944 r. Zapowiada cenę ziemi dla nabywców w wysokości równającej się przeciętnemu rocznemu dochodowi z urodzaju danego obszaru. Spłata pozostałej sumy zostanie rozłożona dla małorolnych i średniorolnych na 10 lat, dla bezrolnych na 20 lat.

Reformę rolną przeprowadzono w mojej wsi już we wrześniu w 1945 r. Ludzie są podnieceni, ktoś bije brawa, ktoś woła: „Niech żyje Rząd Polski”. Zgromadzeni potwierdzają. Biorę udział wspólnie z panią Garbowicz w powojennym spisie ludności.

Kraj ma przeogromne straty. W przeliczeniu na jednego mieszkańca Polska ma największe. Na 1000 mieszkańców życie straciło 170. Wyginęła polska inteligencja.

Zniszczenia w przemyśle, rolnictwie, komunikacji, budynkach, szkołach wynoszą 38% w stosunku do majątku z 1938 r. Ubytek zdolności produkcyjnej zakładów przemysłowych na Ziemiach Zachodnich i Północnych sięga 60%. A nasze miasta?

 

Stolica w ruinie        - w 75%,

Kołobrzeg                - w 80 %

Białystok                 - w 75 %

Wrocław                 - w 65 %

Nysa                       - w 85 %

Opole                      - w 85 %

 

Te straty to skutek uporczywych walk obronnych Niemców i celowych zniszczeń dokonywanych w czasie odwrotu wojsk hitlerowskich. Pogłowie bydła i trzody chlewnej uległo wyniszczeniu na Ziemiach Zachodnich w 90%. Zrujnowano setki tysięcy zagród i gospodarstw wiejskich.

Na nas młodych stawia się słusznie. Będziemy kraj dźwigać ze zgliszcz dopóki sił wystarczy. Długo musiałyśmy z koleżanką walczyć ze świerzbem i wszawicą – pozostałościami wojny. Trudno dziś uwierzyć, że niemal każde dziecko miało w 1945-1946 świerzb. Świerzb rozpowszechniał się błyskawicznie przez podanie ręki, dotyk klamki czy przejście kredy z rąk do rąk. Szybko był zauważalny.

Znakiem rozpoznawczym były małe pęcherzyki na skórze w fazie początkowej między palcami, bardzo swędzące zwłaszcza wieczorem. Świerzb z kolei obejmował nogi, brzuch wreszcie całe ciało. Nieleczony stawał się niebezpieczny dla otoczenia. Z pęcherzyków tworzyły się ropiejące rany, wtedy cierpiący, chcąc nie chcąc, musiał być odizolowany. Lekarstwem na to była szara maść pozostawiona w dużych ilościach przez radzieckich lekarzy. Całe rodziny cierpiały na tę chorobę. Całe więc były poddawane leczeniu. Przez trzy dni smarowała swe ciało cała rodzina. Zmieniano pościel i po leczeniu. Ja po przyjściu do domu czyste już ręce nacierałam octem lub wodą kolońską i tak chroniłam się przed tą niemiłą chorobą.

Drugą plagą szkoły była wszawica. Tępiono ją najpierw azotoksem. Rozmiary jej były tak duże, że pielęgniarka celem jej zwalczania przynosiła całe wiadra proszku. Sypano go do kilogramowych torebek, zawszone dziecko z takim prezentem odsyłano do domu, a dopiero matka prowadziła trzydniową kurację, zazwyczaj skuteczną.

Przychodzący do pracy w 1945 r. nie pytali o pobory. Kto o to dbał? Grunt mieć pewną pracę. Nasza władza oświatowa niosła pomoc pracującym w postaci paczek UNRA. Zawartość paczki była okazała. Obdarowany nią otrzymywał: kawę, herbatę, cukier, tłuszcz, konserwy, kaszę, a nawet czekoladę. Co kwartał zaś pan Wróblewski wydawał z magazynu inne potrzebne rzeczy: buty, odzież czy materiały.

Towary dowoził inny oddelegowany do tej czynności przez Inspektorat Szkolny w Nysie nauczyciel, pan Kuszczak. Jego żona przeżyła tragedię. Transportował dla nauczycieli cukier z Katowic, zdążył zrzucić na peron worki z cukrem, lecz nie zdołał jeszcze wysiąść z pociągu, kiedy ten ruszył. Zrozpaczony wyskoczył tak nieszczęśliwie, że wpadł pod koła wagonu. Zginął na miejscu. Przetrwał koszmarną wojnę – na wolności żył tylko kilkanaście miesięcy.

Pierwsze pobory z wyrównaniem wszyscy pracujący na terenie Ziem Zachodnich otrzymali w grudniu 1945 r. z wyznaczeniem 10 % dodatku za pracę na Ziemiach Odzyskanych, który zlikwidowano dopiero po włączeniu tych ziem do Macierzy.

W piękny wiosenny dzień 1946 r. zawitała do nas objazdowa wystawa zdjęć z obozu w Oświęcimiu. Rozłożono na dwóch stołach szereg zdjęć obozowych na podwórku pani Rozalii Skoczylas. Ludność nasza miała je uważnie oglądać, a nuż ktoś kogoś z bliskich ocalałych rozpozna? Efekt tej wystawy był widoczny. Kapo obozowy – Władysław Chodacki rozpoznał siebie i w ciągu kilku dni powiesił się na strychu we własnym mieszkaniu. Chodacki znikł – mówili wszyscy, płakała żona, płakały dzieci. Wisielca odkryły przypadkowo dzieci z sąsiedztwa, bawiąc się w chowanego na strychu. Zajście miało miejsce o zmroku. Proszę sobie wyobrazić krzyk przerażonego dziecka, płacz rodziny, zbiegowisko ludzi.

Pobyt na Ziemiach Zachodnich wielu Polaków nie traktuje serio, mimo zapewnień Tymczasowego Rządu Jedności Narodu, że ziemie te raz na zawsze wróciły do Polski. Mówi się ogólnie: „siedzimy na walizkach”. Wolna Europa już dziś zapowiada odwet, grozi osiedleńcom krwawą zemstą.

A my nauczyciele na przekór Zachodowi akcentujemy, gdziekolwiek można, polskość tych ziem. A wróg akcentuje też swoją obecność. Wieczorem siedzi się w domu, ulica jest słabo oświetlona, jeden punkt świetlny co 1/2 km, dzieje się wokół wiele zła. Rozmowy toczą się o skrytobójczych mordach: np. ktoś zamordował młodego mężczyznę na Szlaku Chrobrego, wczoraj wydobyto z nurtów rzeki kobietę, ja na własne oczy widzę na ul. Grodkowskiej do nieprzytomności pobitego starszego pana.

Oj, jeszcze tu działają ugrupowania terrorystyczne, grasują grupy hitlerowskiej młodzieży, zdarzają się rabunkowe napady. Wówczas wójt pocztą pantoflową zwołuje zebranie. Po dość burzliwej dyskusji ustala się w naszym środowisku nocna warta. Dyżury mają pełnić kombatanci.

Stwierdzić należy, że swe zadanie wypełniają skrupulatnie. Wieś dzielą sobie na poszczególne odcinki, przechadzają się z dużymi stajennymi latarniami to w tę to w drugą stronę. W okolicy przeciwpożarowego basenu na początku wsi, obok dzisiejszego Domu Kultury, w miejscu trzeciego przystanku na słupach umieszczają lemiesz. W razie napadu uderzać będą laskami w tę stal na alarm.

W międzyczasie zaraz po wyzwoleniu kształtuje się polska administracja. Urzęduje Starostwo, Polski Urząd Repatriacyjny, Urząd Telekomunikacyjny, Straż Pożarna, funkcjonuje Miejski Szpital z własną apteczką, gdyż apteki jako takiej jeszcze nie ma, ale jest już Urząd Stanu Cywilnego, Urząd Bezpieczeństwa, Milicji, Więziennictwa, Inspektorat Szkolny.

W koszarach widać żołnierzy radzieckich. Powyżej koszar ustawiona jest budka strażnicza, gdzie pełni służbę żołnierz radziecki – Iwan Kulhan ze swoim kolegą. Kontrolują przepustki cywilnej ludności, poruszającej się między Złotogłowicami a Nysą.

Jest uruchomione targowisko, hala targowa, działają restauracje, zresztą prywatne. Oddziały wojskowe szybko budują prowizoryczny most drewniany, łączący powiat z północną jego częścią. Na moście oddzielają boczne przejścia dla pieszych, następnie wzmacniają środkową część mostu i udostępniają go dla przejazdu furmanek. Dzisiejszy most przez rzekę Nysę prowadzący z miasta na Szlak Chrobrego oraz na ulicę Bramy Grodkowskiej nie przypomina zupełnie tego z 1945-1947 roku.

Przez pierwsze powojenne lata trwa ciągle wędrówka ludów. Płynie fala Polaków – emigrantów z Niemiec, Francji, Belgii, Wielkiej Brytanii, z Syberii i Azji całymi rodzinami i indywidualnie, ciągną się transporty repatriantów z Podola, Polesia, Wileńszczyzny, wloką się innym razem transporty Niemców do Faterlandu.

Z potrzeby chwili rodzi się nowa młodzieżowa organizacja pod nazwą Służba Polsce. Jej komendantem zostaje pan Drabik, podkomendną Maria Bańkowska. Organizacja skupia w swoich szeregach młodzież żeńską i męską. Charakter pracy jest wielokierunkowy: ćwiczenia obronne terenowe, kursy sanitarne, kurs historii, praca dla dobra ogółu. Wyszkolenie jest udane. Młodzież widzi się nieco później przy odbudowie wsi, miasta, stolicy.

Lata 1946-1947 to czas zbierania rozrzuconej po polach, zagrodach i sadach amunicji i rozminowywania zagrożonych terenów. Ma się przykre wrażenie ciągle jeszcze trwającej wojny. Słyszy się stale wybuchy, widzi się wstrzymywanie ruchu pieszych i ruchu kołowego, zakładanie dynamitu, huk walących się murów, burzę dymów, wybieranie oraz sortowanie cegły po tej akcji.

Miasto Nysa jako takie nie istnieje, ocalała jedynie część miasta za stawami, część kamienic z ul. Bohaterów Warszawy, Stara Waga i budynki obok Domu Mody. Z gruzów podnosić się ma ul. Kolejowa, Wrocławska, Kostrzewy, Głuchołaska, Piastowska i inne. Kwestia jedynie czasu.

Lonia i ja przetrwałyśmy najbardziej przykre chwile. W roku 1946 zasila szkołę trzecia siła i to jeszcze jaka. Jest nią wielce szanowany przez złotogłowickie środowisko pan Drewnicki. Obejmuje stanowisko kierownika szkoły z prawdziwego zdarzenia. Szkoła posiada swój profil. Zajęcia trwają w szkole do godz. 1235 lub 1330. Mam wolne soboty z racji tej, że uzupełniam naukę w Liceum Pedagogicznym w Opolu.

Eksternistyczny egzamin dojrzałości zdaję przed Państwową Komisją Egzaminacyjną, powołaną przez Kuratora Okręgu Szkolnego Śląskiego w Katowicach pismem z dnia 7 marca 1947 r. nr 587/47-R-Czyż w Opolu z dnia 27 marca 1947 r.

Świadectwo nosi numer 7. Na świadectwie znajduje się następująca adnotacja: „Na podstawie świadectwa dojrzałości Gimnazjum starego typu, wydanego przez Państwową Komisję Egzaminacyjną w Państwowym Gimnazjum im. ks. Piotra Skargi w Rohatynie z dnia 14 luty 1939 r. nr 5 została zwolniona z egzaminu z przedmiotów ogólnokształcących, zgodnie z § 9 Tymczasowego Regulaminu egzaminu dojrzałości dla eksternów z Liceum Pedagogicznego wprowadzono zarządzeniem Ministra Oświaty z dnia 4 sierpnia 1945 r. nr LI KN 604/45/N/Dz. Urz. MO nr 3 poz. 94.”

Uzupełnić wykształcenie nie było łatwo. Linia kolejowa z Nysy do Opola była przerwana. Pociąg dochodził do Komprachcic. 9 km przechodziło się pieszo w jedną i drugą stronę, ale zawsze z uśmiechem i śpiewem. Była nas grupa. Z Nysy do Opola dojeżdżał nauczyciel Diakowski i kier. szkoły z Pakosławic, z niemodlińskiego pan Wasylik, pani Jeleń, Seidler i Niziurska – siostra pisarza.

Pan kapitan Drewnicki, szwagier Loni Garbowicz, wprowadził dwie zmiany nauczania. Uczniowie i uczennice klas młodszych pobierały naukę w klasach łączonych. Lekcja trwała 50 minut. Na zmianę prowadziło się zajęcia ciche, to głośne.

Jako tako było jesienią i wiosną. Ale zimą? Pożal się Boże! Izba lekcyjna duża, nieoświetlona w stopniu zadawalającym, niedogrzana, trzy rzędy ławek, ciasne przejścia do tablicy. Nieprzystosowana do wzroku dzieci, stojąca na środku rzędu środkowego, tablica, z lewej strony w kącie podium, katedra, zaduch woni oleju od zapuszczonej nim podłogi, specyficzny zapach grzyba uwidaczniającego się wykwitem.

Woźna pali bez widocznego skutku w kaflowym piecu, a biedne dzieci nieraz siedzą w zimowych okryciach, piszą w rękawiczkach, o ile jeszcze atrament nie przemarzał w kałamarzu. Jesteśmy jednak dobrej myśli. Sposobem gospodarczym w czasie letnim przeprowadzi się remont, naprawi otwory w dachu, przestawi piece, przeprowadzi odgrzybienie sali na parterze, ustawi się inaczej ławki, wyrzuci tradycyjne podium.

Słuchamy, czytamy zarządzenia władz szkolnych i staramy się je realizować. Na hasło Inspektoratu wychodzimy aż do koszar, aby witać wojsko polskie, wkraczające po wojnie do koszar.

We wrześniu ukazuje się w każdej klasie gazetka ścienna o bohaterskiej stolicy w czasie powstania, w październiku – gazetka w rocznicę bitwy pod Lenino, w listopadzie – Rocznica Zwycięskiej Rewolucji Październikowej, w styczniu powstaje samorząd klasowy i szkolny, szkolne koło PCK.

Wiosną młodzież klas starszych zaczyna odgruzowywać plac rekreacyjny, widząc w nim przyszłe boisko szkolne. Dla przykładu pracujemy razem. W tym też czasie całe grono podpisuje deklaracje do Stronnictwa Ludowego, a nasz kierownik zakłada Koło ZBoWiD-u, między innymi byłym żołnierzom rozdziela konie, krowy, dzieli zboże na obsiewy pól. Z jego inicjatywy powstaje sklep spożywczy GS, punkt mleczarski, dopilnowuje regularnej płatności należności wobec państwa, prowadzi gromadzkie zebrania, karci niechlujstwo rolników, każe zacierać ślady wojny, nawołuje gospodynie do przywrócenia estetycznego wyglądu domostw, szklenie okien, zakładania kwiatowych ogródków itd. Wieczorami odwiedza chorych, daje zastrzyki, jeśli zachodzi tego potrzeba. Mnie wołają mieszkanki wsi do usuwania mlecznych zębów dzieciom.

Koniec czerwca 1947 r. Żegnamy pierwszych naszych absolwentów. Mamy uczucie dobrze spełnionego obowiązku. W roku szkolnym 1947/48 witamy nową nauczycielkę. Jest nią pani Drewnicka. We wsi mówią pani kapitanowa.

Powstają wtedy dodatkowe szkolne organizacje ważne ze względów wychowawczych, a mianowicie drużyna zuchowa, harcerska, mnożą się zajęcia na działce szkolnej, w bibliotece prace w zespole redakcyjnym gazetki, prace w przygotowaniu akademii z okazji rocznic historycznych, apeli szkolnych, dochodzą jeszcze uciążliwe konspekty lekcyjne, obowiązkowe uczestnictwo na zebraniach różnego kalibru, pisania protokołów, gazety, itd.

Szczęście nam sprzyja. Któregoś grudniowego dnia mamy niezapowiedzianą wizytację w szkole. Wizytuje Inspektor Świtała. Przebieg lekcji ocenia na bardzo dobry. To samo jest z lekcjami pani Garbowicz. Na jego wniosek Kuratorium Katowickie zwalnia nas obie z egzaminu praktycznego oraz podnosi angaż.

Kongres Zjednoczeniowy PPR i PPS obchodzi cała wieś uroczyście. Jest przemówienie, jest poważna akademia, są dla wyróżnionych uczniów nagrody rzeczowe. Jak w czasie referendum, w czasie wyborów, spisu majątku poniemieckiego, spisu ludności – nauczyciel jest wszędzie. W poprzednim 3-letnim planie gojono rany, dbano o naprawę torów, elektryfikację, teraz nakreślono plan 6-letni. Ten dokładnie każdy nauczyciel musi znać.

A co u nas w Złotogłowicach? Życie wyprzedza zarządzenia. My już rozpoczęliśmy wieczorowe kursy:

a) repolonizacyjne dla ludności autochtonicznej,

b) kursy dla analfabetów,

c) kursy dla klas od I - IV,

d) kursy dla pracujących.

Kursy repolonizacyjne trwają tylko przez okres zimy. Autochtoni przyzwyczajeni do dyscypliny uczęszczają pilnie, notują słówka, głośno odczytują wyrazy. Uczy się dziad, ojciec, syn. Niektórzy nawet zmieniają nazwiska: Kroll na Król, sąsiad Kusieck – Kusik. Jednak rodziny przebywające w Niemczech kuszą, korespondują, namawiają, aby opuszczali nasze tereny, z czasem w Złotogłowicach nie pozostaje ani jedna taka rodzina.

Kurs repolonizacyjny jest pod moją opieką. Kursy dla analfabetów trwają aż do 1955 r. Nasza szkoła jako pierwsza na Ziemi Nyskiej likwiduje analfabetyzm. Na końcowy egzamin przybywa z Warszawy pani Krassowska z blankietami świadectw. Egzamin trwa do późnych godzin wieczorowych. To nic, że jeden z kursantów nie potrafi utrzymać kredy w ciężkich rękach, nie umie napisać dyktowanego wyrazu, a literę A maluje w końcu tak na tablicy, że bardziej podobna do rysunku koła, inni czytają biegle, piszą dyktando bezbłędnie.

Trud ich i nasz nie poszedł na marne. Otrzymujemy nagrody pieniężne i my i oni: 4000 zł otrzymuje pani Franczak, 3000 zł jej późniejszy mąż. Do godziny trzeciej nad ranem piszemy protokoły z egzaminu, kursanci czekają na wypisywane świadectwa, aby o świcie mieć ten egzamin z głowy. Otrzymamy później z okazji Święta Pracy dyplomy od Pełnomocnika Rządu pana Rybickiego oraz pisma wybrane (2-tomowe) Lenina z odpowiednią dedykacją.

Mało mogę powiedzieć o kursach dla klas I-IV. Osobiście ich nie prowadziłam. Kandydatów było mało. Trwały jedynie przez 1 lub 2 lata.

Dużą radość dały nam kursy dla pracujących w zakresie kl. VII. Ludzie dorośli kończyli je, szli do pracy do pobliskich fabryk, biur czy handlu. Biblioteki szkolne rozwijają się pomyślnie. Wydział Oświaty kupuje książki i wydaje według rozdzielnika. Trzy razy w tygodniu dyżuruję w czytelni. Przychodzą starsi obywatele, czytają gazetę, siadają do partyjki szachów i grają do dziesiątej wieczorem. Jest teatr objazdowy. Aktorzy przyjeżdżają swoim autokarem, przygotowują się do przedstawienia, a wychowawcy zbierają pieniądze.

Wysyłamy autokar do pobliskich szkół do Rusocina, Prusinowic, a kiedy dopisze już frekwencja uczniów, zaczyna się frajda. Kino wyświetla filmy raz na miesiąc. Każda klasa otrzymuje głośnik radiowy. Młodzież nie wiadomo czemu nazywa je kukuruźnikami. Są one prosto skonstruowane.

Szkoła 7-klasowa ulega reorganizacji. W Złotogłowicach powstaje szkoła zbiorcza. Młodzież od klasy piątej z pobliskich szkół jest zmuszona uczęszczać do naszej. Dzieci z Rusocina, Prusinowic, Górek, Hanuszowa, Strobic i Złotogłowic uczęszczają systematycznie, uczą się dobrze, a więc kierujemy je do Carolinum, Głogówka, Opola, gdyż jest zapotrzebowanie na pracującą inteligencję.

Nowością staje się wprowadzenie egzaminów dla abiturientów klas VII. Egzaminy obejmują wiadomości z materiału kl. V-VII z języka polskiego, historii i matematyki. Utrwalamy więc w IV okresie odpowiednie partie materiału. Egzamin składa się z części pisemnej i ustnej. Uczniowie składają go zawsze w obecności inspektora. W naszej szkole wypada zawsze sprawdzian bardzo dobrze.

Od półrocza już na lekcjach wychowawczych klas VII omawia się przydatność uczniów do zawodów, posyła się na badania lekarskie, przegląda i poprawia podania, pisze opinie, wysyła do poszczególnych dyrekcji szkół średnich. Otrzymywanie świadectw zawsze łączy się z wielką uroczystością. A jakże!

Jest przemówienie kierownika szkoły, występ artystyczny uczniów, rozdawanie świadectw, pochwały wyróżnionych, rozdawanie pamiątkowych książek zakupionych przez władze oświatowe, rozdawanie rzeczowych nagród, ufundowanych przez dyrekcję PKO w Nysie, a później zabawa dla uczniów i wielkie przyjęcie dla nauczycieli, zorganizowane przez Komitet Rodzicielski i rodziców naszych absolwentów. Są też kwiaty i słodycze jako dowód wdzięczności za trud wychowawczy.

Od 1949-1950 roku w rozkładzie tygodniowym lekcyjnym zwiększa się ilość godzin, przeznaczonych na nauczanie języka polskiego. Jedną jednostkę lekcyjną polonista przeznacza na nauczanie ortografii, 2 godziny lekcyjne na naukę gramatyki, trzy na nauczanie literatury.

W klasach młodszych tj. drugiej i trzeciej wprowadza się jedną godzinę w tygodniu kaligrafii. Mądrze to ktoś obmyślił, dzięki temu nasi uczniowie opanowują przedmiot, przenoszą go do ogniska domowego, poprawiają słownictwo rodziców. O ile od 1945-1950 roku nagminnie słyszy się w naszym środowisku wśród dorosłych repatriantów, pochodzących ze Wschodu, mowę ukraińską, to w ciągu 10 lat stopniowo ona zanika. Nauczyciele wygrywają batalię o polskość Ziem Zachodnich. Pracy mojemu koleżeństwu nie brakuje.

Równocześnie pracuje ZNP zorganizowany przez Inspektorat Szkolny w Nysie w 1945 r. Pierwszym jego założycielem jest pan Maciejewski, kierownik Szkoły Podstawowej nr 1 w Nysie. ZNP dzieli się na poszczególne ogniwa. Należymy z początku do Nysy. Od 1947 r. ZNP rozpoczyna co miesiąc szkoleniowe zebrania nauczycieli, połączone z praktycznymi lekcjami, w drugiej części zebrań odbywa się zwykle dyskusja.

Tam można skorzystać z wzorcowych kwartalnych rozkładów materiału, tam podaje się wzory pomocy naukowych. Zaznaczyć trzeba, że dla mnie wzorem dobrej polonistki była pani Kmiecik z Niwnicy, pani Makowska, pani Sawicz, pani Stiskun. Od nich, a specjalnie od pani Kmiecik, jako instruktorki w okresie późniejszym, otrzymałam wiele wzorów do nauczania języka polskiego, zastosowanych na lekcjach o danym temacie.

Były to pomoce naukowe z fonetyki, ortografii, składni, teorii literatury i inne. ZNP prowadzi szkolenia dokształcające, podaje lektury do opracowania, ogłasza również egzaminy z historii ruchu robotniczego z uwzględnieniem Polski i historii WKPB. Termin egzaminu jest ścisły. Trudno. Biorę się do lektury. Tematy opracowuję na piśmie, udostępniam je Koleżankom i Kolegom. Egzamin zdaję pomyślnie wraz z innymi nauczycielami w obecności pani Jadwigi Kowal. Ukazują się wreszcie pomoce naukowe z zakresu matematyki, historii, geografii, przyrody. Nasza szkoła jest bogatsza o nie. Posiada pomoce naukowe własne i z CeZaSu.

Obok tych obowiązkowych rannych zajęć, mamy popołudniowe, często wieczorowe. Siedzimy razem z kierownikiem Drewnickim na zebraniach wiejskich, gromadzkiej i powiatowej rady narodowej, zbowidowców, gminnej spółdzielni, Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, Koła Gospodyń Wiejskich, przenosimy obrady z góry do naszego środowiska, zgłaszamy postulaty ludności do Powiatowej Rady Narodowej w Nysie, obsługujemy zebrania partyjne w Rusocinie, Prusinowicach, Hanuszowie. Jestem łącznikiem ZSL na wieś Prusinowice, kierownik na Regulice i Hanuszów.

Pełnię obowiązki radnego, sekretarki, po wyodrębnieniu osobnych zarządów kół ZNP w Prusinowicach. Koleżanka pracuje jako opiekunka spółdzielni uczniowskiej, jedynie żona kierownika nie udziela się społecznie, bo wychowuje dwóch synów. Duże akcje zawsze zaczynały się od uczniów. Powstały spółdzielnie uczniowskie, a wkrótce po tym fakcie rozpoczyna się zakładanie spółdzielni produkcyjnych. A sprawa to wcale niełatwa. Za powodzenie powyższej akcji odpowiedzialnymi uczyniono wszystkich oświatowców. Powtarzają się regularnie wiejskie posiedzenia, kilkakrotnie na założycielskie listy członków spółdzielni wpisuje się nazwiska aktywistów, dla przykładu nas nauczycieli, a nawet na liście figuruje nazwisko ks. proboszcza Bardzika, ale przecież nie o to chodzi. Kalkulujemy, za nami pójdą małorolni i średniorolni chłopi. Przewidywania okazują się słuszne. W ciężkim bólu rodzi się spółdzielnia i jako taka zaczyna pracować w Złotogłowicach. Lecz nie odpoczął nasz kierownik długo. Znowu rozpoczyna spacery tym razem do Hanuszowa. Wieś to mała, ale oporna.

Z agitacyjnych zebrań wraca bez widocznego powodzenia. Mieszkańcy wioseczki nie chcą na ten temat dyskutować. Zbywają go milczeniem. To także jest odpowiedź. Władza ponagla, a tu wciąż meldunku o sukcesie nie ma. Któregoś dnia znużony podnosi się powoli z krzesła, ubiera i wychodzi, aby wrócić do domu. Wstaje również jego znajomy (szeregowiec z wojska z frontu) i na podwórku do ucha szepce: „Proszę iść szosą – koło cmentarza, na pana panie kapitanie czekają – urządzona jest zasadzka – szkoda pana – pan ma żonę i dwoje dzieci – ostrzegam”. Ostrzeżenia tego pan Drewnicki posłuchał. Kluczył po polach. Do domu wrócił po dwunastej. Przeżył to zebranie. Rano opowiedział to zajście, mówiąc w jaki sposób uniknął pobicia czy śmierci tej nocy. Do Hanuszowa więcej już nie chodził.

Podobnie było z kierowniczką szkoły w Rusocinie, panią Marią Kłos. Napadnięta została poza Prusinowicami w drodze do domu, gdy wracała z zebrania w drugiej wsi. Po ciemku kilku mężczyzn przywiązało ją do drzewa grubymi sznurami. Stała tak około 2-3 godziny. Przed świtem uwolnili ją widocznie ci sami ludzie, zagrozili, aby nie ważyła się przyjść na zebranie ponownie, gdyż spotkać ją może coś złego.

W konsekwencji takiego faktu Komitet Powiatowy PZPR w Nysie, dla odprężenia umożliwił i ufundował pani Kłos kilkutygodniowy urlop w ZSRR oraz przeniesienie do pracy na innym terenie, a ja z koleżanką Leontyną przez całą zimę pełniłam zastępstwo w szkole w Rusocinie, dojeżdżając saniami codziennie ze Złotogłowic. Wycieczki takie nie były pozbawione przygód i monotonii.

Codzienność życia szkoły urozmaicają wizyty oficerów wojska polskiego, milicji obywatelskiej, lekarza. Ciekawe, z życia wzięte, prelekcje płyną z ust delegowanego żołnierza o powstaniu I Armii Wojska Polskiego w ZSRR, bitwie pod Lenino, walkach o Kołobrzeg, zdobywaniu Berlina, historii wybuchu powstania warszawskiego itd.

Ciągną się wykłady o rozpoznawaniu znaków ruchu drogowego, kursy poprawnej jazdy na rowerze, milicjanci przed oczyma uczniów malują obrazy skutków picia alkoholu, mówią o przestępstwach młodocianych, lekarze przeprowadzają gruntowne badania na miejscu, chorym przepisują recepty, liczą nadpsute zęby, dają skierowania do dentysty.

Stan zdrowotny uczniów daje wiele do myślenia. Wobec tego każde dziecko poddaje się próbie tuberkulinowej, prześwietla i leczy się dzieci zagrożone gruźlicą, ogólnie walczy się z próchnicą zębów, w szkole wprowadza się obowiązkowe dożywianie, stosuje się tran, ćwiczenia gimnastyczne, zmienia się ławki dostosowane do wzrostu i wzroku dziecka.

Przybliża się również na apelach przebieg walk ludności koreańskiej. W obronie walczącej Korei wypisuje nasza młodzież rezolucję wzywającą o pokój zakończoną hasłem: „Ręce precz od Korei” – zbiera odzież, obuwie, bieliznę dla dzieci walczących i już osieroconych przez okrutną wojnę, przesyła na ręce Komitetu Pomocy Korei.

„Upływa szybko życie, jak potok płynie w dal, za rok za dzień za chwilę, razem nie będzie nas” – śpiewa dziatwa szkolna na uroczystościach zakończenia roku szkolnego [1954/55], a ja nie wiem jak one bliskie są prawdy. Kierownik bowiem otrzymuje awans. Zostaje bowiem dyrektorem Państwowego Zakładu Wychowawczego w Nysie. Kiedy myśl moja cofa się w odległą już przeszłość – widzę żywo w moich wspomnieniach swojego przełożonego, pochylonego, czytającego jakieś zarządzenia i uśmiechniętą twarz jego żony, obracającą się przy drzwiach wesołym głosem wołającą: „Mietek nie siedź długo w szkole, bo wystygną pierogi”.

W czasie wakacyjnych dni rozmyślam – „jaki będzie ten nowy kierownik, jak ułoży się z nim praca?”.

Wraz z objęciem kierownictwa szkoły przez kol. Adama Szymczaka zaczyna szkoła swoje drugie dziesięciolecie. Dnia 31 sierpnia odbywa się pierwsza nadzwyczajna rada pedagogiczna, zresztą dwuosobowa. Jest krótka. Układamy wspólnie plan jutrzejszego otwarcia nowego roku szkolnego. Dowiaduję się również, że do naszej szkoły przydzielono dwie etatowe nauczycielki. Jest nią pani Dybilas, zamieszkała w Wójcicach oraz Albina Brzezińska z Białegostoku. Na kontrakcie jest Maria Jacher. Poznam je jutro.

Na punktualne otwarcie nowego roku szkolnego zjawia się nas troje, pani Danuta Dybilas z opóźnieniem, pani Brzezińskiej nie ma wcale. Mamy dość niewyraźne miny, zobaczymy, co powie jutro. Po uroczystościach ustalamy szybko tymczasowy rozkład zajęć, który ulegnie jeszcze trzy lub cztery razy zmianie, po przyjeździe kol. Brzezińskiej.

Koleżanki Jacher i Brzezińska zamieszkają we wsi, u rolników zamówiły codzienne wyżywienie. Gorzej jest z kol. Dybilas. Ta będzie dojeżdżała ze swojej wsi, a Wójcice i Złotogłowice nie są zbyt blisko. Okazało się, że dojeżdżanie tej pani skończyło się już w pierwszym półroczu. W owym czasie nie było jeszcze autobusów, droga przez zaspy śnieżne dala się jej we znaki, a po chorobie do szkoły nie przyszła wcale.

W trakcie pracy na polecenie kierownika przenosimy kancelarię szkoły z pierwszego piętra na parter, w oddzielnym pokoju tworzymy wspólnie gabinet pomocy naukowych. W pokoju nauczycielskim umieszczamy dwa dość długie stoły, nakrywamy je zielonym suknem, zakrywamy go płytami szklanymi i zaczynamy pisać ramowe rozkłady materiału lekcyjnego, plany wychowawcze, szybko, szybko, bo do kontroli wyznaczono termin do 15 września. Realizujemy go do 10-go. Terminowo, w odpowiednie zeszyty wpisujemy plany pracy organizacji uczniowskich i pracy kółek zainteresowań. Od drugiego dnia rozpoczynamy serio naukę.

Jesteśmy w wyżu demograficznym. Szkoła w Złotogłowicach pęka w szwach. Podnosi się poziom organizacyjny szkół wiejskich. W Rusocinie i Prusinowicach powstaje 7-klasowa szkoła. Do naszej szkoły uczęszczają dzieci z naszego środowiska, Górki, Hanuszowa, choć i Hanuszów ma ambicje utworzenia choćby 4-klasowej szkoły na miejscu. Sprawa obywateli Hanuszowa jest przegrana – za mało w tej wsi jest dzieci w wieku szkolnym.

Tymczasem u nas tworzy się klaso-pracownię do nauczania fizyki i chemii. W CeZaSie kierownik zakupuje pomoce naukowe do wyżej wymienionych przedmiotów, szafy oraz radio. Młodzież zdążyła już rozmontować głośniki. Z radia też będziemy korzystać. Aby uchronić je od zniszczenia ustawia się je w pokoju nauczycielskim. Modne stają się lekcje udostępniane uczniom przez audycje radiowe. Na takie lekcje przenosi się aparat z wielkim namaszczeniem z pokoju nauczycielskiego do odpowiedniej klasy.

Nasz przełożony nie odpoczywa, aktualizuje i uzupełnia kancelarię, poznaje środowisko, nawiązuje znajomości, bada warunki życia nauczycieli i uczniów, interesuje się pracą stworzonych organizacji, kółek zainteresowań, pracuje w Zarządzie Ogniska ZNP w Prusinowicach, pracuje jako płatnik rejonu.

W roku szkolnym 1956/57 przybywa z Węży nowa koleżanka, Władysława Hałdys-Skawińska. Zatem jest nas więcej, bo i do prowadzenia biblioteki jest zatrudniona, wprawdzie tylko na umowę, pani Adela Skolnicka. Parę zdań o pracy kierownika i grona pedagogicznego.

Kierownik wykazuje dużo inwencji. W ramach kółek zainteresowań prowadzi z uczennicami klasy szóstej i siódmej zajęcia gospodarstwa domowego – gotowanie. Wspaniałe są wyniki jego pracy. O tym wiedzą nauczyciele Ogniska ZNP naszego rejonu. Podziwiali bowiem ugotowane przez kursantki obiady, przystawki, sałatki, torty. W tym też celu uszyły sobie same białe fartuszki i koronkowe czepeczki na głowę. Urządzały z okazji zebrań i zakończenia roku szkolnego kilkakrotnie kulinarne wystawy.

Jak cudowne bywały biwaki, urządzone przy współudziale nauczycieli, Komitetu Rodzicielskiego i Jednostki Wojskowej nr 303 w Nysie. Z pułku pożyczano kocioł i menażki, na miejsce biwakowania przywożono produkty żywnościowe. Wyznaczona grupa uczniów i uczennic pod kierunkiem nauczyciela przyjeżdżała wcześniej, przygotowywała się do gotowania grochówki lub bigosu. Na ugorze harcerze rozpalali ognisko, a już dochodziła następna grupa dzieci młodszych, która pilnowała ogniska. Przy ognisku młodzież popisywała się znajomością harcerskich i wojskowych pieśni i pląsów, były nawet inscenizacje, obiad, gawęda. Jednodniowa wycieczka kończyła się zbieraniem resztek papieru, jedzenia, apelem i powrotem do domów.

Kocioł i menażki zabierali w późnych godzinach członkowie Komitetu Rodzicielskiego. Biwaki odbywały się co roku w okresie wczesnej jesieni albo ciepłej już wiosny. Uczono zachowania się w lesie, na polanie, przy ognisku, nadto życia w kolektywie, współpracy i odpowiedzialności za powierzone obowiązki.

W ciągu roku szkolnego całe grono nauczycielskie urządzało z dziećmi różnego typu wycieczki. Były więc wyjazdy do wrocławskiego teatru na operetki i do opery. Raz nasz kierownik w wykwintnych restauracjach zamawiał dla 70-80 osób obiady, innym razem kolacje. Niejednokrotnie dziecko wiejskie po raz pierwszy poznawało w swoim życiu teatr, restaurację, a uczyło się odpowiedniego obycia w tych miejscach. Wycieczki do Krakowa, Oświęcimia, Wieliczki, Jeleniej Góry, otwierały oczy na osobliwości, piękno, sztukę i bogactwo naszego kraju. Bywały też wycieczki krajoznawcze, np. w Góry Stołowe, na Śnieżkę, jazdy wyciągami i krzesełkami w górę, zwiedzanie kościołów, muzeów, katedralnych podziemi w Opolu. Młodsze dzieci odbywały wycieczki do Nysy, Opola, zwiedzały wyspę Bolko, Ogród Zoologiczny w Opolu i inne. Fundusze na te cele zdobywało grono nauczycielskie poprzez zbiorowy aktywny udział w wykopkach ziemniaków, od rodziców, od komitetu rodzicielskiego.

Nieobcy był naszemu kierownikowi los pełnych sierot. A takie się u nas znalazły. Ojciec trojga uczniów zginął na froncie, matka wdowa borykała się z losem i biedą do tego stopnia, że dostała obłędu. Pewnego zimowego dnia wyszła z domu szukać męża, w domu zostawiając małe dzieci. Zamarzła pod Krakowem. Pomocną rękę wyciągnął wtedy do dzieci nasz kierownik. Najstarszego Eugeniusza skierował do Liceum Pedagogicznego, średnią jego siostrę wraz z młodszą do zakładu dla sierot. Dzieci uczyły się dobrze. Dzięki temu dziś wyżej wymieniony jest wykładowcą Uniwersytetu we Wrocławiu z tytułem doktora, średnia siostra skończyła liceum krawieckie, a najmłodsza ukończyła wyższe studia matematyczno-fizyczne we Wrocławiu.

Kierownika interesuje też życie prywatne nauczycielek. Odwiedza je w domach, dopilnowuje koniecznych drobnych remontów, dba o uszczelnienie okien przed zimą, ustawienie pieców, opał.

Na lata 1954-57 przypada pierwsza produkcja oraz ukazanie się elektrycznych pralek. W pierwszej serii były to małe ilości. Naturalnie można było taką pralkę elektryczną kupić jedynie na talony. Pierwszą pralkę otrzymało istniejące na naszym terenie KGW [Koło Gospodyń Wiejskich] i ono zainicjowało pierwsze pranie. O umówionej godzinie zebrały się gospodynie wraz ze mną w prywatnym mieszkaniu, aby zobaczyć efekty niecodziennego prania. Jak go oczekiwały wszystkie. Ile radości było, kiedy o oznaczonej godzinie z bębna maszyny któraś z obecnych wyciągnęła czyste szmatki. Po wsi rozeszła się wiadomość, jaki to jest dobry wynalazek. Odtąd wszystkie po kolei członkinie koła pożyczały pralkę, aby ułatwić sobie pracę. Talony mogli dostać na razie tylko kierownicy instytucji. Drugi talon na kupno maszyny otrzymał kierownik Szymczak. Trzeci talon ks. proboszcz naszej parafii Bardzik. Ten trzeci talon znalazł się w moich rękach, gdyż probostwo go nie potrzebowało.

Stałam się właścicielką pralki, która choć bez wyżymaczki służyła mi jakieś 15 lat. Dziś mam pralkę udoskonaloną, automat i całe szczęście, bo wątpię czy w dobie kryzysu mogłabym ją kupić ze względu na kilkakrotnie wyższą cenę.

Pierwszy telewizor otrzymała nasza wieś, jako premię za terminową dostawę zboża za plan na 1957 r., ale w tak podchwytliwy sposób, o którym się nam nauczycielom nawet nie śniło. Na radzie pedagogicznej zadecydowano, że szkoła otrzyma telewizor o ile młodzież sporządzi listę nazwisk i do niej dołączy prośbę o ten aparat. „A telewizor będzie wielkim sukcesem dla szkoły” – mówił dalej. Owszem był.

Byłyśmy obecne, kiedy go przywieziono. Położono wysoko na półce i przekręcono wyłącznik. Zaszumiało odezwał się głos, na ekranie ukazał się obraz, a młodzież z przejęcia nie wiedziała, co z sobą zrobić. Dziewczęta ściskały sobie ręce, chłopcy wołali brawo, my nauczyciele porozumiewawczo mrugaliśmy do siebie, ciesząc się radością obecnych. „To było cudowne” – „Jak w bajce” – słyszało się już na ulicy. Jakie było jednak nasze zdziwienie i rozgoryczenie, a nawet żal do kierownika, że za jakieś dwa trzy tygodnie oddał telewizor do świetlicy. Był to chwyt pedagogiczny. Wkrótce telewizory zaczęły się pojawiać u rolników. Dziś pralka, telewizor znajduje się niemal w każdym domu. W kilku domach są telewizory kolorowe, nagminne wykupywanie ich zostało zahamowane przez kryzys lat 1979-1984. Produkcja zmniejszona, telewizor kolorowy uznano za luksus, a szkoda.

Na sesjach Gromadzkiej Rady Narodowej w Złotogłowicach jeszcze w 1954 roku zgłaszam postulat uruchomienia linii autobusowej łączącej naszą wieś z Nysą. Nasi absolwenci bowiem uczęszczają dobrych parę lat do średnich szkół w Nysie, przemierzając codziennie odległość 8-12 km w obie strony. Starsi po kursach zatrudniani są w zakładach pracy na terenie miasta. I jedni i drudzy zmuszeni są ruszać ze wsi do szkół, czy do pracy wczesnym rankiem. W okresie zimy ci ludzie chorują na anginę, grypę mają katary także zapalenia płuc, oskrzeli, astmę. Na realizację postulatu, za którym stoją inni radni, trzeba czekać jeszcze około trzech lat. Możemy mieć łączność z miastem, ale najpierw musi przeprowadzić remont drogi. GRN dopilnuje tego problemu.

W 1956 r. zrywa się wieś do społecznego czynu. Rolnicy zwożą piasek, żużel układają z nich pryzmy. Współpracują z ekipą drogowców, gdy latem kładą asfaltowy dywanik wzdłuż całej wsi. Jest to ważne wydarzenie dla wsi i jej mieszkańców. Huczą maszyny, leje się płynny asfalt, droga nowa powstaje po prostu w oczach. Nauczycielki wykorzystują asfaltowanie drogi jako lekcje poglądowe do nauczania języka polskiego w klasach młodszych, jako materiał do tematyki lekcji wychowawczych w klasach starszych.

Pamiętny jest rok 1958, wreszcie uruchamia się linię autobusową. Wieś wita radośnie komisję z MPGK oraz kierowcę. Zakłada się obok Domu Kultury bramę powitalną, przygotowuje się w szkole przyjęcie dla członków komisji, kupuje się kwiaty dla kierowcy i osoby towarzyszącej – beret, aktówkę. Nasz kierownik potrafi wykorzystać i tę okoliczność. Załatwia nauczycielkom miesięczne bilety. Postanowienie dyrekcji zatwierdza PRN w Nysie i przez trzy lata korzystamy z tego przywileju. Cofa się tę uchwałę już po śmierci pana Szymczaka.

W 1957 r. pada znów mój nieśmiały wniosek w sprawie zatwierdzania miejsca na nowy cmentarz. Zdarzają się i powtarzają przypadki pochówku zmarłych na trumnach lub kościach autochtonicznej ludności. Ksiądz Bardzik chcąc nie chcąc musi godzić się z żądaniem parafian. Kiedy ta sprawa jest bliska wykonania sam proboszcz decyduje się oddać na ten cel własne pole, leżące w sąsiedztwie starego cmentarza. W dzień święta Wszystkich Zmarłych poświęca przekazany plac, a w pół roku później nagle umiera.

Utrwalił się zwyczaj sprzątania przez uczniów pod koniec października cmentarzy. Patrząc z dzisiejszego punktu widzenia wystrój miejsc spoczynku ulega nieco zmianie. Repatrianci w pierwszych latach na święto zmarłych przystrajali groby bliskich według wschodniej tradycji wieńcami oraz wazonami białych chryzantem. Dziś nasz cmentarz wygląda okazalej. Znajdujemy tu marmurowe płyty grobów, bądź lastrykowe, widzimy obok grobów ozdobne krzewy, rzucone cięte kolorowe kwiaty, różnego rodzaju i formatu znicze, moc palących się świec i świeczek.

Przeżywamy też i smutne chwile związane ze śmiercią naszych bliskich. Droga jest pamięć o tych, którzy odeszli. Nadchodzi początek roku szkolnego 1960/61. Zwołuje się radę pedagogiczną, dokonuje podziału wychowawstw klas, podziału nauczycieli do nauczania przedmiotów w poszczególnych klasach, podziału nadliczbówek, wyznacza się opiekunów organizacji działających na terenie szkoły, kółek zainteresowań. Na radzie tej dyskusja jest dość żywa w sprawie podziale kółek i godzin nadliczbowych. Koleżanka Skawińska nawet pyta, dlaczego tyle nadliczbówek bierze na swoje barki kierownik, ten jej odpowiada „Gdy będziesz w moim wieku nie zrobisz inaczej, większe uposażenie, większa emerytura”.

Rankiem spełniając prośbę, podskoczyłam do jego mieszkania, aby pomóc mu zabrać dzienniki lekcyjne, wówczas mój przełożony podając mi rękę, pogratulował mi dotychczasowych wyników w pracy (moje absolwentki podobno koncertowo zdawały do Liceum Ogólnokształcącego) poczęstował pitnym miodem i tortem, życząc pomyślności w roku nadchodzącym. Jeszcze chwileczkę musiałam poczekać, gdyż przyjechały jego córki Wanda i Ewa po wakacjach ze Świdwina. Cieszył się ogromnie, brał je w ramiona, całował i ściskał. Byłam sama mocno wzruszona. Nawet odezwał się: „I to ma być powitanie, wygląda raczej na pożegnanie”.

Wracaliśmy również po otwarciu szkoły razem. W pewnym momencie ciągnąc mnie za rękaw stanął. Po sekundzie milczenia odezwał się: „Stefa daj mi kawałek żelaza”. Nie zrozumiałam polecenia. Zdziwiona zapytałam: „Dlaczego?” – usłyszałam: „Ręka cała zdrętwiała”. Słowa: „Do widzenia” – były ostatnimi słowami żyjącego. Rano dowiedziałam się, że kierownik zmarł nagle w nocy. Trzeci dzień pracy pedagogicznej zaczynałyśmy bez kierownika, a także bez kierownictwa.

W Złotogłowicach szkoła w latach 1955-1960 ma osiągnięcia także dzięki pracy zgranego grona nauczycielskiego. Koleżanka Albina Brzezińska jest perłą wśród nas. Nie szczędzi czasu ani sił. Jej lekcje są zawsze skonspektowane, metody przemyślane, choć na początku pracy przeżywa niepowodzenia, bo dzieci nie chcą uczyć się języka rosyjskiego. Więc bądź to lekceważą wykonywanie pracy domowej, pierwsze lekcje tegoż języka bojkotują, w klasie urządzają strajk, a na korytarzu szkoły w gazetce pojawia się artykuł, umieszczony przez kogoś z samorządu klasowego z żądaniem, aby języka rosyjskiego nie uczono w szkole, że uczniowie nie będą uczęszczali na lekcje prowadzone przez nauczycielkę Brzezińską. Przy gazetce przed lekcjami tłok. W pokoju nauczycielskim polały się wtedy łzy. W czasie wyjaśnień klasa nie zdradziła inicjatora zajścia. Spór między nauczycielką a uczniami zażegnał kierownik. Na apelu stwierdził, że języka rosyjskiego uczyć będą, że wymagania nauczycielki są słuszne, że należy pilnie uczyć się języka bratniego narodu, a w razie ponownego zastrajkowania w porozumieniu z Wydziałem Oświaty klasę rozwiąże. Dzieciarnia to zrozumiała. Nasze uczennice zajęły na powiatowych eliminacjach języka rosyjskiego pierwsze miejsce.

Wytypowano je tym samym na eliminacje wojewódzkie, w Opolu miały również powodzenie. Przywiozły stamtąd dyplom uznania, piłkę do siatkówki, album, mapnik, teczkę, a Wydział Oświaty w Nysie na zakończenie roku szkolnego ofiarował książki. Były to uczennice: Janina Gach dzisiejsza nauczycielka Szkoły Podstawowej w Złotogłowicach oraz Łucja Raba mgr po wyższych studiach we Wrocławiu. Koleżanka Brzezińska prowadziła wzorowo lekcje biologii. Wygrała konkurs na prowadzenie działki szkolnej i otrzymała nagrodę w postaci paru tysięcy złotych. Aby ten konkurs wygrać poświęciła cale wakacje. Faktycznie działka szkolna wyglądała we wrześniu efektownie, a uczniowie, którzy tam włożyli swoją pracę, po zbiorach podzielili się plonami.

Umiała też na piątkę kierować pracą drużyny harcerskiej. Przestrzegała sumiennego prowadzenia zbiórek zastępu, dbała o musztrę, jednakowe umundurowanie, a z okazji świąt 1-go Maja urządzała uroczyste przyrzeczenie, urządzała tradycyjne „Andrzejki”, śledzika, topienie Marzanny, powitanie wiosny, pilnowała zdobywania przez harcerzy różnych sprawności. Było dużo płaczu, kiedy żegnała się ze szkołą i ze strony uczniów, i ze strony nauczycielki, wyjeżdżała już bowiem jako mężatka w swe rodzinne strony.

Koleżanka Adela Skolnicka zapoczątkowała prowadzenie szkolnej biblioteki według uznanych kanonów. Sporządziła spisy księgozbioru, wprowadziła karty książki, karty czytelnika, podział lektur na działy. Nie dało się jej zatrzymać dłużej niż pół roku, bo mąż jej Markiton kończył studia, otrzymał mieszkanie na Śląsku, więc musiała również żegnać się ze Złotogłowicami.

Koleżanka Maria Jakubowska pracuje u nas tylko trzy lata od 1957-1960. Uczy biologii w klasach 5-7 oraz wychowania fizycznego, po wyjściu za mąż za mgr inżyniera leśnictwa Jana Podhajeckiego wyjeżdża do Barda.

Przez naszą szkołę przewija się też Maria Golonko i Stasia Skokuń. Są to nauczycielki wartościowe, pełne entuzjazmu, humoru, przepojone dawno przeżytym romantyzmem. Pracę u nas traktują jako przejściową. Znajdą lepsze warunki pracy – odejdą. Tak też czynią.

Władzia Skawińska – jest ozdobą naszej szkoły. Rzekłabym diament wśród drogich kamieni. Ta koleżanka zgłosiła się do nas jako piękna panna Hałdys. Dziewczyna pełna uroku, przystojna o jasnych włosach ujętych w długi, gruby warkocz. Na początku nawet zyskała sobie przydomek: „Ofelia”. Tej nauczycielce spokojnie można było polecić nauczanie różnych przedmiotów. A więc uczy wspaniale geografii, języka rosyjskiego, języka polskiego, wychowania plastycznego, zajęć praktycznych, nawet wychowania fizycznego. W czasie zajęć praktycznych zawsze można było stwierdzić na hospitacji jej gruntowne przygotowanie do lekcji. Jest zdolna, zdyscyplinowana. Cieszy się respektem, umie sypnąć humorem, uśmiechnąć się, pochwalić ucznia pilnego lub zachmurzyć czoło na podpadające jej dziecko, a wtedy mu biada.

Miałam zatem dobre grono, kiedy zostałam niespodzianie kierownikiem szkoły. Mój poprzednik pomyślał o podniesieniu kwalifikacji swoich nauczycieli. Kol. Skawińska rozpoczynała zaocznie studia nauczycielskie ze specjalnością zajęć technicznych w Opolu, ja rozpoczynałam studia filologii polskiej w Raciborzu. Obie kończymy studia 8 lipca 1963 r. i otrzymujemy dyplom Studium Nauczycielskiego Wydziału Zaocznego dla Pracujących w Raciborzu.

W 1961/62 w nasze grono zaliczamy kol. Marysię Jamrozowicz, która od tegoż roku prowadzi lekcje historii ku zadowoleniu kierownictwa. Lubi ten przedmiot, prowadzi go wspaniale. Pracuje od roku 1968 aż do chwili, kiedy Wydział Oświaty w Nysie zmienia kierownika szkoły. Blasku i chwały dodaje też szkole praca kol. Czesławy Sieroń. Prowadzi zajęcia artystyczne w klasie pierwszej potem w drugiej. Praca nasza liczy się w środowisku, liczy się w Nysie. Artystyczne występy naszej młodzieży w środowisku czy w mieście poprzedza żmudna praca powyższej nauczycielki i pozostałych nauczycielek, które nie liczą dodatkowych godzin popołudniowych przy szyciu strojów, czepeczków, aby nasze dzieci prezentowały się godnie.

Przygotowanie tańca zwanego „kwiatem lotosu” z jego oprawą trwało kilkadziesiąt godzin. Praca nasza pozostała w cieniu, spore brawa w czasie pochodu 1-szo Majowego otrzymał jedynie pan Zabilski – ówczesny kierownik Klubu Rolnika w Złotogłowicach.

Bardzo dziwię się jednak, kiedy Wydział Oświaty w Nysie nieumiejętnie, bez mojej wiedzy, zaczyna ustawiać mi kadrę. Po 1963 r. w szkole są trzy polonistki, to znaczy kol. Władysława Wojtyna (Ogrodnik), Stasia Czabanowska vel Kowalska i ja. Potrzeba szkole raczej matematyka, fizyka, kogoś do prowadzenia wychowania fizycznego. Nauczyciele muszą dbać nie tylko o rozwój umysłowy dziecka, ale i o jego rozwój fizyczny, tym bardziej, że kol. Sieroń wychodzi za mąż i wyjeżdża do Bydgoszczy. W szkole nie będzie dobrze działo się, kiedy zjawia się kol. Chazińska, a z nią jej nieodłączna przyjaciółka Róża Jurczyk.

Po odejściu kol. Jadzi Chazińskiej zgłasza się Henryk Krumholc, kol. Janina Gach. I oto w szkole uczą już moi wychowankowie. Kruszyńska, Władysława Ogrodnik, Henryk Krumholc, Janina Gach. Nawet z tego jestem zadowolona. Mieszkają w Złotogłowicach, mają dobre warunki do pracy, wyżywienie w domu u mamy. Janka Gach i Koszalska odbywają w Zlotogłowicach praktyki przed maturą w Liceum Pedagogicznym w Głogówku, później kol. Krumholc i kol. Gach – Krzyżowska zdają egzamin praktyczny w obecności przewodniczącej ZNP w Nysie, kol. Kowal i inspektora naszego rejonu.

Tak mija 20-lecie mojej pracy w szkole.

W 1967 r. Wydział Oświaty w Nysie wysyła mnie na wakacyjny kurs kierowników szkół w Szczecinie. Jestem tam z córką Haliną, absolwentką klasy VII-mej (ostatniej przed reorganizacją). Poznaję tam rodzinę Przewodniczącego Rady Państwa – Henryka Jabłońskiego. Zgłaszam się u jego żony, wpisując się na listę słuchaczy, opłacam 400 – jako dodatkową sumę za wyżywienie córki, śpimy z Haliną w jednej sypialni, córka pana Jabłońskiego dotrzymuje towarzystwa Halince bawiąc się piłką na dziedzińcu przed gmachem wykładów. A po wykładach zwiedzamy Szczecin, stocznię, najstarszy i największy cmentarz w Europie, jaki jest w tym porcie, pływamy statkiem po Zalewie Szczecińskim, zwiedzamy plażę, Jezioro Głębokie, odbywamy wycieczkę do Świnoujścia, jesteśmy w teatrze na operze, zwiedzamy Zamek Książąt Pomorskich itd. Jeszcze raz mam być w Szczecinie, tym razem na kursie kierowników uniwersytetów powszechnych.

Pracując w szkole, wiele też udzielam się społecznie. Nawiązuję współpracę z Powiatowym Zarządem Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Nysie. Tam zasięgam porad w sprawie kierowania naszych absolwentów do Technikum Mechanicznego w Nysie, szkół zawodowych, liceów. Tam bowiem urzęduje od czasu do czasu psycholog, przeprowadzający wśród uczniów badania w porozumieniu ze szkołą i kierujący ich do szkół średnich.

Powiatowy Zarząd Towarzystwa Przyjaciół Dzieci (zwłaszcza pani Gonerska) wiele dobrego zdziałał w sprawie dzieci. Otaczał opieką sieroty i półsieroty. Miał salę na ulicy Bema, gdzie uczniowie pod nieobecność rodziców odrabiali lekcje, interesował się trudnymi uczniami, kierował niedorozwinięte dzieci do szkoły specjalnej, urządzał kolonie, wakacyjne wycieczki. W czasie mojego urzędowania uczniowie nasi często korzystali zarówno z opieki, jak i z kolonii właśnie tegoż towarzystwa. Kolonie zorganizowane były w Bodzanowie, Głuchołazach itp. Dzieci uczyły się pływania, poznawały nowe tereny, plaże, uczyły się pieśni, recytacji.

Równocześnie pełnię etatowe obowiązki radnego, jestem członkiem Plenum i Prezydium ZSL w Nysie. Wypełniam polecenia tegoż Komitetu.

Nauczyciele z Technikum Rolniczego, zrzeszeni w szeregach ZSL organizują dla dzieci ludowców kursy przed egzaminami do szkół rolniczych. Z tego przywileju wielu uczniów i uczennic korzysta, mając ułatwione wejście do szkół tego typu. A szkoła też ma swoje wymagania.

Prowadzę nauczanie języka polskiego klas IV-VIII oraz wychowanie obywatelskie, mam zajęcia w bibliotece szkolnej. Kontroluję czytelnictwo, przeglądam i poprawiam dzienniki lektur, prowadzę dyskusyjne lekcje z literatury w klasach starszych, zbiorowe recytacje, lekcje pokazowe dla nauczycieli szkół nyskich, wykład na temat całokształtu wiedzy o książce z zakresu lekcji wychowawczych, ciekawe wyjazdy do Cukrowni Otmuchów, do Spółdzielni Rolniczej w Regulicach, do nowej szkoły podstawowej w Niwnicy, gdzie zwiedzamy Izbę Pamięci Narodowej, do szkoły w Kopernikach, gdzie nauczyciel Kaliciński zorganizował Izbę z pamiątkami po Mikołaju Koperniku, nasi uczniowie poznali również Szkołę Podstawową nr 2 w Nysie. Wzorem pani Kmiecik postanawiam i w naszej szkole zorganizować taką izbę pamięci. Miejsca jednak tu nie ma. Będzie więc kącik pamięci narodowej. To nic, że przygotowanie materiału zajęło mi prawie rok. Odwiedzam repatriantów, kombatantów. Sporządziłam notatki z ich wspomnień wojennych, opisów walk, opracowałam albumy zdjęć. W ogromnej gablocie na parterze szkolnego korytarza urządziłam wystawę odznaczeń i medali.

Osiągnięciem także było zorganizowanie na terenie szkoły i środowiska orkiestry. Zapoczątkował ją pan Cetnarowski, dzisiejszy dyrektor Szkoły Muzycznej w Nysie, dwóch instruktorów do Klubu dojeżdża aż z Opola. Kierownik świetlicy trzyma rękę na pulsie, więc po kilku latach mamy orkiestrę dętą. Powstaje ognisko muzyczne, gdy na plebani zamieszkał muzykalny ksiądz proboszcz Chrzanowski i on również poprowadził z młodzieżą zajęcia muzyczne. Osiągnięcia muzyczne tej orkiestry są duże. Młodzież na instrumentach dętych gra w czasie mszy, urządza koncerty kościelne, występuje w czasie Dni Książki i Dni Sportu.

We wsi zjawia się również pan Szelwach. Konferuje z Wydziałem Oświaty, aby go zatrudnić w charakterze nauczyciela zajęć umuzykalniających i języka rosyjskiego, który przybył z ZSRR, ale pan Wasylik nie kwapi się z przyjęciem tego człowieka. Boi się rusyfikacji w szkole. Etatu nie będzie. Można go zatrudnić na umowie. Tak też i w końcu jest. Człowiek ten dał się poznać z dobrej strony. W krótkim czasie powstała też orkiestra symfoniczna. Wszelkie rocznice, wszelkie akademie były odtąd wypełniane programem obu orkiestr. Nauczyciele dorzucali deklamacje czy zbiorowe recytacje i mieliśmy akademię z głowy.

A nasze zawody sportowe, wyścigi saneczkowe, skoki, biegi. Gdzie ja nie byłam, w Głuchłazach, Bykowicach, Prusinowicach i Pakosławicach. Tam odbywały się nasze mecze piłki nożnej, zawody siatkówki w Złotogłowiach, zjazdy sankami na czas, biegi. Były też nagrody dla uczniów: dyplomy, puchary, radość i opowiadanie, nowe koleżanki, nowi koledzy. Nie będę się dziwiła później, gdy mój syn z kolegami, co niedzielę będzie jeździł po terenie całej gminy jako kibic na mecze w ciągu letniego sezonu.

Koleżanka Stanisława Ogrodnik jest wychowawczynią prowadzącą wyróżniające się zindywidualizowane nauczanie, czego przykładem jest Edek. Już przy wpisie ojciec zgłasza, że jest to dziecko trudne, więc łatwego życia z nim nie będzie. Tak też i było. Dziecko dotąd trzymane przy spódnicy matki, jedynak wychowywany bez kolegów, bez kontaktów ze sąsiadami, jest naprawdę dziki. W klasie za zezwoleniem wychowawczyni siedzi razem z ojcem tydzień, miesiąc, kwartał, pół roku. Dziecko całkowicie odstaje od rówieśników. Nie da zbadać się przez lekarza, odwrócony tyłem kopie lekarza, przytrzymywany przez ojca, kręci się wokół jak fryga, kopie rodzica, gdzie popadnie, następnie wyszarpuje się z rąk lekarza i wybiega z ośrodka zdrowia. Nie włącza się do zabaw w czasie lekcji wychowania fizycznego, z dala tylko obserwuje kolegów. Rodzica nużą codzienne spacery z dzieckiem do szkoły, codzienne trwanie za plecami syna w czasie lekcji. Dobrze, że to zima, ale przecież jego jedynak musi sam usiąść w ławce, recytować zadane lekcje, być samodzielnym.

W pokoju nauczycielskim zapada w porozumieniu ze mną i ojcem decyzja przeprowadzenia eksperymentu. Otóż jutro połączy się dwie klasy pierwszą i drugą i będzie wyświetlać się jakąś bajkę. Okna zasłoni się ciemnymi roletami, przygotuje się ekran, a kiedy uczniowie zainteresują się treścią bajki, ojciec powoli odsunie się od Edzia, a my zobaczymy, jak dziecko zareaguje na to. Wszystkie nauczycielki nazajutrz zjawiły się wcześniej ciekawe efektu eksperymentu.

Kiedy rozpoczęto lekcję, ojciec stanął za plecami Edka. Chłopak co chwilę zagląda, gdzie jest jego rodzic. Upewniwszy się co do obecności seniora rodu i on patrzy na ekran. Jest jednak niespokojny. Po paru minutach rodzic z wolna oddala się w kierunku. I tam biegnie spojrzenie dziecka. Ojciec w półmroku daje znak i uspakaja syna. Bajka wyświetlana jest nadal. Uwaga obecnych jest skierowana na obraz. Edek patrzy również, moment ten wykorzystuje rodzic i wychodzi cichutko na korytarz. Skrywa się za jednym z filarów w pobliżu wejścia do piwnicy. A Edek? Zauważył już nieobecność ojca, zrywa się jak oparzony i wybiega z klasy na korytarz, stąd na ulicę, rwie na sobie nowy sweter, oczy świecą się dziko, jeżą się włosy i mknie nie bacząc na nic do domu. Nauczycielka Jakubowska próbuje go zatrzymać, ten palnąwszy ruskie słowo, wyrywa się i gna znowu przed siebie. Na mostku na dzikusa czeka już babka, matka wybiega z płaczem i tuli zranione dziecko. Cały eksperyment nieudany.

Pani Ogrodnik jest nieustępliwa. Ojciec wciąż wizytuje jej lekcje. Zaczyna się już luty. Uczeń odrabia lekcje w domu i czyta, w klasie zapytany, milczy. Czasem uśmiechnie się, czasem robi różne miny. Stopniowo przyzwyczaja się do szkoły, kilka razy obył się bez tatusia, jednak gdy wraca do domu w pół drogi wychodzi naprzeciw albo matka albo babka. Wychowawczyni któregoś dnia kusi się i wywołuje go do tablicy bez skutku. Wyskakuje z ławki dwóch kolegów, podnosi i wyprowadza go na środek klasy, a gdy ten przysiada, dwóch kolegów ciągnie naprzód trzech z tyłu i tak doprowadzają ucznia do tablicy. Nauczycielka, przytrzymując lewą ręką chłopca, prawą wkłada kredę do jego ręki i wspólnie pisze jedno zdanie na tablicy. Drugie zdanie uczeń pisze sam: „No widzisz? mówi do niego „Kreda nie gryzie”. Spocona po lekcji wchodzi do pokoju nauczycielskiego i mówi do nas: „Gratulujcie mi, Edek samodzielnie pisze”. Innym razem: „Edek już odpowiada”. Gratulujemy i cieszymy się każdym osiągnięciem koleżanki.

W szkole mamy uczniów również bardzo zdolnych, więc stosujemy w stosunku do nich większe wymagania. Do takich uczniów należą: Bogda Łuków – późniejszy pracownik naukowy, doktor nauk psychologicznych, Niunia Dobrowolska – doktor medycyny, Michał Neckar – doktor nauk matematyczno-fizycznych, obecnie szef zakładu inżynierów i techników we Wrocławiu, doktor Eugeniusz Żabski – profesor Uniwersytetu Wrocławskiego im. Bolesława Bieruta, Lidka Zacharko i Teresa Neckar obecnie pracują na odpowiedzialnych i kierowniczych stanowiskach.

Zaczynam 22-gi rok pracy. A wśród mego grona rozpoczynają się zgrzyty. Moi podwładni zaczynają dzielić się na nauczycieli z miasta i ze wsi. Często ktoś z grona stawia pytanie: Kto będzie kierownikiem szkoły kiedy odejdę?. Zapytują kiedy przejdę na emeryturę, kiedy kończę także 55 lat. Jestem rozgoryczona przejęciem boiska szkolnego na rzecz GS Pakosławice i poniemieckiego budynku szkolnego na sklep i to za wiedzą Wydziału Oświaty w Nysie. Jestem zmęczona pracą. Na moją prośbę zresztą ustnie przekazaną pani inspektor Kulig zostaję zwolniona z obowiązków kierownika szkoły z dniem 1 września 1968 r. Koleżanki są zawiedzione. Z całą pewnością kilka z nich miało tę szansę.

Nieraz, analizuję działalność szkoły w latach 1960-68, śmiem twierdzić, że była ona nawet owocna. Wyniki nauczania i wychowania były dobre, pedagogizacja rodziców odbywała się sprawnie zgodnie z planem, a ludność rolnicza złotogłowicka przyzwyczaiła się do czynów społecznych.

Dzięki ofiarności społeczeństwa zakupiono siatkę i odgrodzono miejsce spoczynku zmarłych, rolnicy obsadzili tam aleję drzewami według wskazań duszpasterza. Z inicjatywy Gromadzkiej Rady Narodowej członkowie PZPR i ZSL dokonali naprawy dróg na odcinku Hanuszów – Złotogłowice drogi ze wsi do lasu na rochuskie łąki, członkowie LZS wspólnie z dorosłymi wyznaczyli miejsce o obszarze 1,5 ha na boisko sportowe, ZMW zaś pomagała w drobnych remontach szkole.

W tym okresie realizujemy hasło rzucone przez Aleksandra Zawadzkiego wojewodę katowickiego: „Tysiąc szkół na tysiąclecie”. Zbiórka pieniędzy na ten cel zaczęła się już wcześniej, teraz nasila się w dość przyspieszonym tempie. Ona zabiera nauczycielom prawie każdą niedzielne popołudnie. Nie wszyscy rozumieją znaczenie zbiórki. Nieraz zdarzają się przydługie dyskusje z ludźmi, nieraz napuszczają na nas psy lub przed nosem zamykają drzwi, ale w rezultacie każdorazowej akcji do Wydziału Oświaty przekazujemy kilka tysięcy złotych.

Nowy kierownik wprowadza dwie nowe koleżanki, a to: kol. Senderecką i Krystynę Bębenek. Robi się prędko zestawienie i okazuje się, że w szkole mamy dwie nauczycielki polonistki: Władysławę Ogrodnik i Stefanię Fior, dwie nauczycielki do prowadzenia zajęć technicznych: Elżbietę Fahrenholz i Władysławę Skawińską, jedną – do nauczania matematyki, jedną – do prowadzenia wychowania fizycznego, trzech nauczycieli bez specjalizacji: kol. Janina Krzyżowska, Barbara Senderecka i Henryk Krumholc. Wybyła kol. Kruszyńska, a w szkole musi być nauczyciel historii. Mnie przypada ten zaszczyt. Aby jednak kierownik nie miał od władz zastrzeżeń, wysyła mnie na wieczorowy dwuletni Uniwersytet Marksistowsko-Leninowski przy Komitecie Wojewódzkim PZPR w Opolu. Kończę go ku zadowoleniu mojej kierowniczki 18 czerwca 1969 r.

W tym też roku otrzymuję dyplom nadany Radnej GRN z okazji ukończenia kadencji Rad Narodowych oraz w uznaniu zasług za pracę społeczną i aktywną działalność na odcinku rozwoju gospodarczego i kulturalnego Gromady z rąk przewodniczącego Powiatowej Rady Narodowej Bolesława Malinowskiego z datą 24 marca 1969 r.

W rok później nasze społeczeństwo zorganizowało mi uroczystość z okazji 25-lecia mojej pracy. To mnie mile zaskoczyło. Uroczystość zorganizowało przede wszystkim grono nauczycielskie, wspólnie z komitetem rodzicielskim i Gromadzką Radą Narodową, Wydziałem Oświaty w Nysie, ZNP i Komitetem Powiatowym ZSL w Nysie. Przygotowania trwały w tajemnicy, więc było to dla mnie ogromną niespodzianką. Były oficjalne przemówienia, gratulacje, moc kwiatów, dużo prezentów, część towarzyska połączona z konsumpcją i duży, duży trzywarstwowy tort z 25 zapalonymi świeczkami.

Trzy razy musiałam nabierać do płuc powietrza, aby je wszystkie zdmuchnąć. Z okazji 25-lecia otrzymuję dyplom uznania za wzorową długoletnią pracę pedagogiczną i związkową z zarządu powiatowego ZNP oraz dyplom uznania za długoletnią ofiarną działalność w szeregach Stronnictwa z WK ZSL w Opolu, oraz z okazji Dnia Nauczyciela dyplom uznania za działalność społeczno-polityczną w szeregach ZSL Nysa z dnia 19 listopada 1970 r.

Szkoła jest po reorganizacji już drugi rok. Uczymy 8 klas. W czasie letnich wakacji przeprowadza się kapitalny remont budynku. Po raz trzeci robi się podcinanie murów, bo niezwalczony grzyb zżera mury, robi się przepierzenie ścian, naprawia dach, w klasach przekłada się drewniane stropy na betonowe, zakłada CO, urządza osobny pokój dla nauczycieli, oddzielny apartament dla kierownika szkoły, podłogi klas wykłada się parkietami, zmienia meble, w strychowych pomieszczeniach urządza się bibliotekę i harcówkę. Czy w okresie zimy będą się odbywać normalne zajęcia w bibliotece i harcówce? Mam co do tego obawy. Remont przedłuża się. Uczymy się w klasach zastępczych, część klas w Klubie Rolnika, część w siedzibie GRN.

Po remoncie szkoła przybiera estetyczny wygląd. Na parterze w miejscu dawnej kuchni urządza się szatnię. Sprzątaczka, choć ją diabli biorą, dyżuruje, palacz pilnuje CO, nauczyciele pracują, kierownik hospituje, omawia lekcje, administruje lub leci coś załatwić. Zespół kierowniczy choć kwęka, pomaga, komitet rodzicielski i opiekuńczy działa. Szkoła żyje wyłącznie swoim życiem.

Poranki, akademie owszem są, ale nie dla środowiska jak dotychczas. Trwam na stanowisku wytrwale. Mały incydent z moim przełożonym decyduje o napisaniu podania o przejście na emeryturę. Odpowiednio je umotywowałam, Wydział Oświaty pismo zaakceptował i z dniem 1 marca 1973 r. zakończyłam pracę. 28 lutego przepracowałam jeszcze pięć lekcji, a po nich mnie uroczyście pożegnano i to w przeddzień rocznicy moich urodzin. Skończyłam 55 lat, zakończyłam szkolne zajęcia. Do szkoły nie będę musiała się zrywać codziennie raniutko, ale pracować będę nadal społecznie.

Fior zlotoglowice szk

Jako radna otrzymuję 5 października 1973 r. dyplom uznania za duże zaangażowanie i wypełnianie funkcji i obowiązków radnej GRN w Nysie w kadencji 1969-73 podpisany przez I Sekretarza KG PZPR – Tadeusza Łobodę i przewodniczącego GR FJN – Kazimierza Gwiżdża, odznakę „Zasłużony Opolszczyźnie” przyznaną mi uchwałą Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Opolu oraz Złoty Krzyż Zasługi przyznany uchwałą Rady Państwa, z dnia 8 października 1973 r. Jest to drugie już wyróżnienie mnie przez Radę Państwa, bo pierwsze otrzymałam w 1955 r. Był to medal X-lecia PRL. Wraz ze mną otrzymał go też kol. Garbowicz. Złoty Krzyż Zasługi otrzymała też kol. Skawińska, stąd ogromna radość, wzajemne gratulacje.

Chwilę odpoczęłam. Potem zajęłam się pracą polityczną w naszym Kole ZSL, blisko 30 lat byłam jego prezesem, i kołem PZERiI, którego przewodniczącą jestem do dziś.

Z WK FJN w Opolu otrzymuję podziękowania w grudniu 1973 r. za aktywny udział w kampanii wyborczej do Rad Narodowych od przewodniczącego Ryszarda Hajduka oraz podziękowanie za ofiarną pracę społeczno-polityczną i aktywny udział w realizacji programu wychowania socjalistycznego w środowisku wiejskim od Prezesa WKZS Mieczysława Rzepieli. Prezydium PRN w Nysie w dniu 28 kwietnia 1978 r. wręcza mi odznakę „Zasłużony Ziemi Nyskiej”.

Pamiętać trzeba nasz gremialny udział, rolników i mojej rodziny, przy budowie drogi wiodącej z Radzikowic do Sękowic. Również pomagam przy uporządkowaniu i oddaniu naszej społeczności Domu Kultury, w tym czasie również jestem współorganizatorem uroczystości gminnych Święta Ludowego na terenie wsi, współuczestniczę w kontroli pracy przedszkoli, np. w Niwnicy, kontroli warunków życia domów spokojnej starości.

Za 30-letnią pracę polityczną w ZSL otrzymuję Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski w dniu 12 grudnia 1979 r.

W rok po moim pożegnaniu, to jest w 1974 r., następuje rozwiązanie Gromadzkiej Rady Narodowej, a w 1975 r. żegna szkołę już nie kierownik, a dyrektor tejże szkoły. Szkoła ulega reorganizacji. Pani dyrektor Elżbieta Fahrenholz zostawia po sobie pamiątkę – jest nią teraz już duży las. W sezonie można w nim zbierać grzyby. Dobrze, że w 1974 r. przeniósł się do Nysy kol. matematyk Szczepan Omeciński i znalazł miejsce w SP nr 2 w Nysie, tam też można spotkać kol. Stanisławę Ogrodnik. Kol. Kruszyńska jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 5 w Nysie. Kol. Skawińska dojeżdża do pracy do Szkoły Podstawowej nr 7 w Nysie, Barbara Senderecka wyjechała z mężem, Krysia Bębenik uczy w Szkole Podstawowej w Goświnowicach, a kol. Elżbieta Fahrenholz piastuje stanowisko dyrektora SP nr 4 w Nysie, w szkole, gdzie stawiała pierwsze kroki w zawodzie nauczycielskim.

U nas w Złotogłowicach pozostała stojąca raczej na uboczu Władysława Ogrodnik, która samej sobie „dyrektorowała” przez 2 lata. Człowiek zdolny, dokładny. Wywodzi się ze szkoły w Złotogłowicach. Była bardzo dobrą uczennicą u nas, w Liceum Pedagogicznym w Głogówku uzyskała wcześnie dyplom filologii polskiej, wyższe studia ukończyła z wynikiem bardzo dobrym. Dawała wszelkie gwarancje na dobrego dyrektora szkoły.

W 1976 i w 1977 r. pani Ogrodnik prowadzi klasy łączone: pierwszą i drugą, trzecią i czwartą. Ma zajęcia jako prowadząca bibliotekę, klub wiewiórki. W 1978 r. dochodzi kol. Stasia Feruś. Kadra dwuosobowa inaczej organizuje sobie pracę. Uczniowie klasy pierwszej pobierają naukę oddzielnie, łączy się uczniów klasy pierwszej i drugiej, czwartą klasę natomiast uczy się oddzielnie.

W rok później do szkoły przybywa kol. Chorązka. Istnieją cztery klasy i wydawałoby się, że praca nauczycielek będzie łatwiejsza. Ależ, gdzie tam! Budynek szkolny przechyla się pod kątem 45 stopni, grozi zawaleniem. Szkołę należy natychmiast zamknąć, ze względu na bezpieczeństwo dzieci, nauczycieli, personelu. Zatem musi się prowadzić zajęcia szkolne w budynku zastępczym. W końcu taki znajduje się w miejscu urzędowania w dawniejszej Gromadzkiej Radzie Narodowej, gdzie umieszczono również Urząd Telekomunikacyjny i Ośrodek Zdrowia. Jest tu ogromna ciasnota. Bibliotekę gromadzką przenosi się z pokoju przeznaczonego na salę lekcyjną do domu kultury. W 1980 r. rozpoczyna się kapitalny remont szkoły, a raczej budowę nowej szkoły od jej starych fundamentów.

Przebudowa ścian działowych zmienia całkowicie układ sal. Dużą salę na lewo od wejściowego korytarza na parterze przepierza się, stąd powstaje jedna klasa i pokój nauczycielski, po stronie drugiej znajduje się klasa następna, a dalej innym wejściem prawie naprzeciw pokoju nauczycielskiego wchodzi się do szatni i do ubikacji tym razem z prawdziwego zdarzenia. Na piętrze z dużej sali murarze zrobili dwie, klasę i pokój dyrektora szkoły. To na lewo. Od strony przeciwnej zachowano dużą salę, przeznaczoną na awaryjno-rekreacyjną, gdzie odbywają się apele, akademia lub poranki z tej czy innej okazji. Tu będzie się zimą prowadziło zajęcia wychowania fizycznego, jest i kącik biblioteczny z księgozbiorem dość szczupłym jak na nową szkołę, jest miejsce na pomoce naukowe. Na taką szkołę wyposażoną od nowa w meble, nauczyciele czekają niecierpliwie cztery lata. Planuje się otwarcie nowej szkoły na 1983 r. Przedłuża się termin jej ostatecznego oddania. Czas kryzysu lat 1979-83 odgrywa tu wielką rolę.

A oto jest obraz kryzysu. Trwa wykupywanie towarów ze sklepów w gorączkowym pośpiechu, pustoszeją sklepowe półki, rodzi się spekulacja, zachodzi konieczność wprowadzania kartek na mięso, cukier, mąkę, a kiedy i te nie pomagają w kraju ogłasza się reglamentację produktów niezbędnych człowiekowi do życia. W następstwie dochodzi do głosu Solidarność, ona kieruje strajkami, obejmującymi swym zasięgiem cały kraj.

Staraniem rady sołeckiej, a w szczególności naczelnika Urzędu Miasta i Gminy Nysa pana Hieronima Wiatrowskiego wybudowano przystanek autobusowy, ułożono chodniki przy trzech przystankach, przeprowadzono remont poboczy drogi asfaltowej wzdłuż całej drogi Złotogłowic, wymurowano brzegi basenu i pogłębiono, napełniono wodą basen przeciwpożarowy, otoczono go wokół siatką, przeprowadzono linię telefoniczną, założono jaśniejsze lampy elektryczne wzdłuż szosy. Zatwierdzono również plan gazyfikacji wsi, oddano do użytku nową szkołę.

Jest początek 1984 r. Wchodzimy w 40-lecie PRL. Lecą kartki z kalendarza. Każdy dzień zostawia jakiś ślad. Wreszcie wrzesień i pamiętna data otwarcia roku szkolnego w nowej szkole. W takich okolicznościach zjawia się przedstawiciel Wydziału Oświaty Nysy pan Urbaniak całe grono nauczycielskie z dyrektorem szkoły, panią Ogrodnik, młodzież szkolna, przedstawiciele komitetu rodzicielskiego, ludność zainteresowana tym wydarzeniem, w końcu i ja pierwsza jej nauczycielka i założycielka. Po części oficjalnej, to jest po uroczystych przemówieniach, po wręczeniu kwiatów, w części towarzyskiej padają w rozmowie różne propozycje, projekty na przyszłość.

Dobrze, że w komitecie rodzicielskim są moi dawni wychowankowie, ludzie mili, znajomi, wykształceni i inteligentni. 40-lecie PRL i równocześnie 40-lecie naszej szkoły – niedługo. Jakież ono bogate w doświadczenia, niepowodzenia, sukcesy, projekty.

Ujmuję je fragmentarycznie. Cieszę się, że dyrektor naszej szkoły, sołtys, zastępca jego, prezes koła ZSL i jego członkowie, członkowie koła PZPR z jego sekretarzem to moi wychowankowie. Znam wszystkich mieszkańców wsi i starych i młodych. Wiem, na co ich stać. Wiem, że pochwycą hasło PRON i Narodowego Komitetu Pomocy Szkole oraz wierzę, że 50 lat PRL wzbogaci się o 1000 nowych obiektów służących nauczaniu i wychowaniu polskiego dziecka, że bliska sercu Nysa szerzej otworzy podwoje Szkoły Podstawowej nr 2 dla dzieci nowego osiedla Podzamcze, a Szkoła Podstawowa nr 8 będzie większa i swoim zasięgiem obejmie wszystkie dzieci osiedla – Nysa Południe.

Złotogłowiczanie zaś kalkulują, że fundusze na konto pomocy szkole zostaną uszczknięte też cokolwiek i czynem społecznym wybudują przedszkole. Pomoże chyba ZNP.

W obecnej chwili w ZNP stanowimy sekcję nauczycieli i emerytów. Jest nas niedużo, ale jaki zapał i energia członków. Już działają wybrane komisje, nawiązana jest działalność z Wydziałem Oświaty już odbyły się uroczystości z okazji Dnia Edukacji. Organizowane są miesięczne zebrania członków, udzielana jest im już pomoc materialna w wypadku choroby i w przypadkach losowych, nawiązana jest współpraca z nauczycielami czynnymi i uczniami. Pomoc w domowych zajęciach, pomoc przy zakupie deficytowych towarów, pomoc w domowych zajęciach u koleżanek i kolegów niesprawnych, projektuje się też wycieczki w przyszłym roku.

W Nysie w tym roku powstał też Dom Dziennego Pobytu z wyżywieniem dla emerytów, rencistów. Kto chce może z niego korzystać. Starość nie musi być przykra. Może być też słoneczna, trzeba być jedynie zdrowym i mieć pogodne usposobienie, jak ja.

W 40-leciu szkoła znów podnosi swój poziom, bo w 1985 raku uczyć się będą uczniowie w sześciu klasach. Stanowi ona filię Szkoły Podstawowej nr 7 w Nysie.

Dyrektor naszej szkoły zapewne ma dziś dogodniejsze warunki pracy. Jest przecież inna siatka godzin lekcyjnych w szkole, jest ciepło, ma młode energiczne grono pedagogiczne, ma palacza, sprzątaczkę i na 1/2 etatu konserwatora. Więc tylko uczyć i wychowywać młodzież tak, aby czuła się i pracowała dobrze w naszym kraju, a wówczas nauczyciel będzie miał wiele radości, satysfakcji, że życia swego nie zmarnował, zadania swe rzetelnie wypełnił.

Fior 2017 m

Ostatnie spotkanie Stefanii Fior z wychowankami (luty 2017 r.) zdjęcie z Nowin Nyskich. Zmarła pół roku później.

Stefania Horak-Fior ok. 1985 r.