Halina Gąszczyńska (1903-2001)

Fragmenty pracy wyróżnionej w 1960 r. w konkursie na wspomnienia bibliotekarzy...

Moja biblioteka[1]

Szkoła jest ogromna, wewnątrz ponura i typowo po niemiecku praktyczna. Brudno-sine, olejne lamperie przypominają wprawdzie więzienie, ale „nie brudzą się”, są już przecież z natury brudne. Długie klasztorne korytarze z szeregiem niewielkich okien. Na parterze przejście bezpośrednio do kościoła, na pierwszym piętrze na ścianach cenne stare obrazy, na drugim w półokrągłej niszy wielki i bardzo pięknej roboty krzyż. Tu może odnalazłabym ślady stóp królewskich synów – Sobieskich i smutnej pamięci króla Korybuta Wiśniowieckiego.

Budynek ma kształt wielkiej litery E, jego środek zajmuje olbrzymia dwupiętrowa sala biblioteczna, do której schodzi się po kilku stopniach. Buszowały tu już wandalskie ręce, na szczęście nie tknęły najpiękniejszych zabytków: starych siedemnastowiecznych druków i rękopisów. Szabrownicy rzucili się przede wszystkim na zbiór złotych i srebrnych monet, medali, przyrządów i pomocy naukowych, nieprzydatnych już dzisiaj, ale błyszczących, może miedzianych lub z mosiądzu, więc dla nich cennych.

Największe skarby biblioteczne, rękopisy i starodruki z ręcznie malowanymi inicjałami, ze złoconymi brzegami, w oprawach tak pięknych, że człowiek boi się tego dotknąć, ukryte były w zamaskowanym schowku.

Starą bibliotekę kolegialną otwiera się ogromnym, pięknie rzeźbionym kluczem. Ciężkie drzwi odsuwają się powoli, ale bezszelestnie, schody w dół trochę skrzypią.

Biblioteka Carolinum 2003

Siadam przy zielonym stole, obitym ceratą i wodzę wzrokiem po zastawionych książkami półkach. Są wysokie pod sufit, ten słynny sufit, na którym widnieje herb rodziny królewskiej i słowa łacińskie: „Karol Ferdynand, Książę Polski i Szwecji”.

Powoli zapada zmrok. Nie ma elektryczności w wielkiej sali bibliotecznej. Mimo całej nienawiści dla wrogów czuję wdzięczność, że nie naruszono starych ścian, że jest tak, jak jest. To niepraktyczne, niewygodne, ale piękne.

W 1949 r. książki z wielkiej biblioteki zabrane zostały przez Zbiornicę Księgozbiorów w Bytomiu, skąd powędrowały do naukowych bibliotek uniwersyteckich. Cudowne stare księgi z inicjałami jak najdelikatniejsza koronka powędrowały do godniejszych siedzib.

Ale nie o zabytkach chciałam pisać, tylko o życiu nowym, o rzeczywistości, do której tworzenia przystąpiliśmy już nie z pasją, a z furią.

W nowo zorganizowanej szkole były ławki, stoły, wysokie katedry, wmurowane tablice i... ani jednej książki. Jakże tu uczyć języka polskiego – tych, którzy ledwie nim mówili, bez książek, które mogliby czytać? Trochę podręczników, oczywiście przedwojennych, przywiozłam ze sobą. Dosłownie kilka mieli uczniowie. Niektórzy posiadali również książki uratowane z pożogi wojennej. Swoje ulubione, najdroższe pamiątki, nagrody za dobrą naukę w szkole powszechnej, podarunki imieninowe, pamiątki po zmarłych. I to był początek biblioteki szkolnej.

Od niewielkiej gromadki uczniów po paru tygodniach nauki szkolnej zebrałam 20 książek. Dawano mi je starannie obłożone w papier, z wykaligrafowanymi tytułami na okładkach. Zapisaliśmy wszystkie do zeszytu wymieniając przy każdej książce nazwisko właściciela. Tymi dwudziestoma książeczkami posługiwaliśmy się przez jakieś cztery miesiące.

Brak książek dokuczał coraz dotkliwiej. Młodzież spragniona była dobrej książki i w ogóle lektury. Przyjeżdżający nowi uczniowie również oddawali swoje maleńkie zbiory do wspólnego użytku. Chcąc jakoś zaradzić biedzie, zwróciłam się do liceum, w którym uczyłam przed wojną, z prośbą o ofiarowanie kilkudziesięciu tomów dla szkoły na Ziemiach Zachodnich. Niestety dyrektor odmówił.

Tymczasem zbliżały się ferie zimowe 1945 r. Od jednego z najlepszych uczniów, J.W. – z klasy (według dzisiejszego określenia) IX-ej, wyszła inicjatywa urządzenia jasełek: „Dochód przeznaczymy na bibliotekę. W księgarni można już kupić kilka przedwojennych, ale dobrych książek”.

Nie jest to jednak takie proste. Przede wszystkim sala teatralna mieści się w nieużywanej części budynku, a więc i nieopalanej. Wprawdzie instalacja grzewcza jest nienaruszona, ale nie ma węgla. Wystarcza go zaledwie na ogrzanie klasy. Przygotowujemy się więc do odegrania jasełek w klasie. Chłopcy pozornie zgadzają się, lecz knują coś skrycie.

Któregoś dnia po południu mignęła mi w na pół zrujnowanej ulicy, widocznej z okna szkoły, sylwetka jednego ucznia ciągnącego spory wózek. Wkrótce zaś inny uczeń wbiegł na schody wołając z tryumfem: „Mamy węgiel. Już ładujemy trzeci wóz”.

Dopinając po drodze palto pobiegłam za nim. Zniknął w jakiejś zrujnowanej bramie. Podeszłam bliżej i zdrętwiałam: z głębi piwnicy dobiegały wesołe głosy. Chłopcy podawali sobie przez okno grube kawały węgla, wyciągali po na pół zawalonych schodach pełne wory i wysypywali na wózek.

Na moje kategoryczne wołanie, aby natychmiast opuszczali piwnicę, popatrzyli na siebie ze zrozumieniem, na mnie z politowaniem i ociągając się zaczęli wychodzić. Bałam się pomyśleć, co zrobiłabym, gdyby któryś z nich został w gruzach.

Przedstawienie odbyło się w sali teatralnej – a ta była pełna. Zebraliśmy ponad 30 zł. Pensja nauczycielska wynosiła wtedy 600 zł. Do księgarni poszliśmy całą paczką i kupiliśmy chyba z dziesięć książek.

Większą sumę pieniędzy na książki zdobyliśmy późną wiosną 1946 r. dzięki przedstawieniu zorganizowanemu przez słuchaczy kursów dla dorosłych. Zagraliśmy „Śluby panieńskie”. To było przeżycie nie tylko dla szkoły, ale dla całego miasta. Kilkakrotnie powtarzana sztuka przyniosła dochód, za który kupiliśmy ponad 30 książek.

Pod koniec roku szkolnego 1945/46 księgozbiór szkolnej biblioteki wynosił ok. 100 wol. Czy w tym pierwszym roku nauki szkoła miała jakieś pieniądze na książki, nie wiem. Otrzymaliśmy tylko przydział z Ministerstwa Oświaty. Biblioteka stawała się coraz bardziej własną biblioteką uczniów. Dbali o nią, cenili księgozbiór, w którym przecież tkwiła ich praca.

* * *

Pracę z młodzieżą w bibliotece szkolnej zaczęłam od zorganizowania kolektywu. Zapowiedziałam we wszystkich klasach założenie Kółka Bibliotecznego, które miało zacząć działalność od przyswojenia sobie podstawowych wiadomości z bibliotekarstwa na dziesięciogodzinnym kursie. Zgłosiło się kilkanaście kandydatek i dwóch chłopców. Na ogół wszyscy byli dobrymi uczniami z różnych klas, przeważnie młodszych.

Wkrótce po rozpoczęciu roku szkolnego Kółko wydało pierwszą gazetkę biblioteczną. Cieszyliśmy się nią bardzo i nie tylko my, ale i niektórzy nauczyciele, szczególnie matematyk interesujący się biblioteką i książkami. W gazetce znalazł się artykuł programowy, sprawozdanie z działalności w roku ubiegłym, projekty na przyszłość i humor w postaci jakiegoś dobrego dowcipu bibliotecznego.

W 1949/50 r. powstała jeszcze jedna pożyteczna placówka z inicjatywy najbardziej niezwykłego ucznia klasy X-ej. Wybitnie zdolny, odpowiednio do tego leniwy i niedbały, czytający najchętniej książki i broszury polityczne, a zwłaszcza ateistyczne, łatwo zapalający się do prac niezwykłych i równie łatwo zniechęcający się do nich. Jego brak wytrwałości był przysłowiowy. Ciekawe, jak daje sobie radę dziś jako redaktor jednego z pism, młodzieżowych.

Otóż K. będąc harcerzem nauczył się introligatorstwa i postanowił zorganizować dla biblioteki sekcję introligatorską. Wynaleźliśmy na trzecim piętrze mały pokoik. Uprzątnęliśmy go, skompletowaliśmy odpowiednie sprzęty, ktoś przyniósł wyszabrowaną chyba gdzieś prasę ręczną, na zakup noża introligatorskiego; i materiałów otrzymaliśmy pieniądze od dyrektora. K. dobrał sobie kolegów z głowami nie od parady, choć nie zawsze z celującymi stopniami ze sprawowania. W ciągu miesiąca zebraliśmy wszystkie potrzebne przyrządy i materiały i przystąpiliśmy do nauki introligatorstwa. K. uczył świetnie, był ogromnie wymagający i nie pozwalał na marnowanie czasu. Po drugim miesiącu mieliśmy już pierwsze oprawione własnoręcznie książki. Rzecz jasna nasza sekcja nie zastąpiła fachowego introligatora, ale znowu mocniej związała uczniów z biblioteką, dała zajęcie w wolnych od nauki godzinach i to zajęcie społecznie pożyteczne. Budziła też inicjatywę. Ręczna prasa okazała się za słaba, wymyślono skomplikowany system obciążania jej kamieniami i żelastwem; działała znakomicie.

Nie pamiętam już teraz, ile oprawiliśmy książek. Introligatornię powierzyłam całkowicie K. zaznaczając, że mu zaufałam i że jestem pewna, iż nie zawiedzie tego zaufania. Istotnie nie zawiódł. Nie umiem już dziś powiedzieć, jak długo istniała sekcja introligatorska, chyba z rok.

Zaczęłam też prowadzić notatki o czytelnikach, naturalnie nie o wszystkich i niestety niesystematycznie. Oto ich fragmenty.

„Adam jest zdecydowanie złym uczniem, ale lubi mnie i jako tako przygotowuje się do języka polskiego. Nikt z nauczycieli nie może sobie z nim dać rady. Jest arogancki, chwilami bezczelny. Matka narzeka również, ale nie ma siły chłopca wychować, ojciec już nie żyje. Kiedy mówimy jej, że chłopak nie przygotowuje się do lekcji, twierdzi, że syn ciągle czyta, badam więc jego kartę biblioteczną. Wypożycza raczej niewiele ponad normę. O książkach umie coś niecoś powiedzieć, lecz tylko o beletrystyce. Sprawdzam jego aktywność w bibliotece publicznej. Tam w ciągu kwartału potrafi wypożyczyć 60 książek. Sięgam do zapisów, badam jakość wypożyczeń. Chłopiec przeczytał całego, posiadanego przez bibliotekę Leblanca, całego Conan Doyla i całą masę gorszych kryminałów i lekkiej literatury rozrywkowej i sensacyjnej. Tajemnica złej nauki została wyjaśniona. Przeprowadziłam poważną rozmowę z bibliotekarką na temat nieodpowiedniej opieki nad młodzieżą. Prosiłam o niewypożyczanie chłopcu więcej niż jednej książki na tydzień. W drugim kwartale chłopiec uczył się już nieco lepiej, a ponieważ lubił czytać, z konieczności czytał to, czego mu dostarczyła biblioteka szkolna, w publicznej wyczerpały się bowiem sensacje. Adam został jednak na drugi rok, a potem przeszedł do innej szkoły. Na tego chłopca źle dobrana lektura miała wybitnie ujemny wpływ. Usiłował grać rolę wszystkich podejrzanych typów, nonszalancko traktować starszych, jak zblazowani młodzieńcy w podrzędnych romansach”.

„Irka jest oryginalną dziewczyną. Średniego wzrostu, grubokoścista o wybitnie ciemnej oliwkowej cerze, ciężkich czarnych włosach. Jest małomówna, zwłaszcza na lekcjach. Lubię tę dziewczynę – łączy nas pasja biblioteczna.

Kiedy Irka pierwszy raz przyszła do biblioteki przepuściła całą kolejkę uczniów, bąknęła, żeby jej coś wybrać i długo nie odchodziła przyglądając się, jak porządkuję książki. Na moje pytania, które miały nawiązać rozmowę, odpowiadała mono-sylabami lub wcale. Wreszcie ociągając się poszła, budząc moje zaciekawienie. Odtąd przychodziła niemal codziennie, czasem wypożyczała książki, czasem stała milcząca i ponura. Po paru dniach zaczęła odpowiadać uśmiechem na mój uśmiech. Któregoś dnia bez słowa zaczęła mi pomagać w okładaniu książek. I na mocy milczącej umowy została bibliotekarką. Nie chciała jednak należeć do Kółka Bibliotecznego.

Irka była jednak – jak się potem okazało – tylko pochłaniaczem książek, nie zaś urodzoną bibliotekarką. Mogła pracować w bibliotece, ale tylko przy żelaznej dyscyplinie i pod kontrolą, nie zaś na samodzielnym stanowisku”.

„Bibliotekarką z talentem jest Ania. Zupełne przeciwieństwo Irki. Niewielka, ciemna blondynka. Wszystko w niej jest okrągłe: głowa i oczy, pulchne ręce, zwinne palce. Ania często uśmiecha się, chętnie rozmawia. Lubi opowiadać o książkach, cieszy się, że dużo z nich pamięta, lubi powieści historyczne, czyta wszystko, czego wymaga program, chętnie i bez przymusu. Odkłada sobie z księgozbioru lekturę szkolną i czyta systematycznie. Gdy okazała zainteresowanie biblioteką, zaprosiłam ją do pomocy. Stanęła za ladą, energicznie i dzielnie dawała sobie radę z wypożyczeniami. Umie dobrać książki dla młodszych koleżanek. Chętnie pracuje przy katalogach, przepisuje mi karty, układa je, chucha, dmucha, aby były czyste i ładne. Potrafiła utrzymać porządek nawet w tym ciasnym, zastawionym gratami pokoju, gdzie wypożycza się przy elektrycznym świetle. Po przeniesieniu biblioteki do nowej sali Ania szalała z radości”.

Halina Gąszczyńska, ok. 1975 r.

[1] H. Gąszczyńska, Moja biblioteka (Biblioteka szkolna w Nysie), [w:] Bibliotekarz, Warszawa 1961, R. XXVIII nr 6, s. 174-77 – Fragmenty pracy wyróżnionej w 1960 r. w konkursie na wspomnienia bibliotekarzy (Wybór i opracowanie – E. P.)